Notes cz. 18 czyli RADIOWY ROWER

– Dlaczego chciałeś pracować w radio? – Słyszę ten głos, ale nie wiem kto pyta.
– Dlaczego?

Próbuję przyjrzeć się postaci, która nęka mnie tym pytaniem. Im bardziej staram się otworzyć oczy, tym bardziej je zamykam. O co chodzi? Powieki mocno zaciśnięte, a mam wrażenie jakby wszystko wkoło rozświetlał snop światła. Kolejny raz próbuję spojrzeć i nic… światło atakuje centralnie. Wydaje mi się, że mogę wszystko, ale jednocześnie poruszam się, jak w zwolnionym filmie. Widzę nie patrząc, słyszę nie słysząc. Jestem otulony jakimś niewidzialnym kokonem. Zlepiony w dziwnym uścisku.

Budzę się. Leże przez chwilę. Słońce, bezczelnie swoim blaskiem dokleja się do snu, atakując radośnie moje oczy. Ręka owinięta kołdrą… chyba trochę zdrętwiała w uścisku pościeli. Zagadka sennego spętania rozwiązana. Rozcieram nerwowo palce. Krew wraca na swoje miejsce. Czas w końcu wyplątać się z tego snu. Siadam na łóżku. Przeciąganiem wypełniam cały pokój. Ziewaniem witam kolejny dzień. Raz, dwa, trzy wstajemy, chociaż zupełnie się nie chce. Poranne rytuały, coś tam jem, ubieram się … senne pytanie siedzi gdzieś tam w głowie. Cholera! Rzadko coś mi się śni, albo nic nie pamiętam, ale nie dziś.

Czas do roboty. Zasiadam w wielkim pokoju, w którym mogłoby się spokojnie zmieścić kilka osób. Moje biurko jest punktem na rozległej mapie, który nie wiem jak ustawić. Tak źle, tak gorzej. Generalnie późny PRL, chociaż wtedy byłby chyba szczytem marzeń, gabinetowym wypasem. Ten zabytkowy pałac widział w sumie wiele, z pewnością widział i wielu widziało wiele, przez wieki.

Tymczasem widać niewiele.

To mój dyrektorski gabinet. Pożółkłe ściany, otarcia, nieśmiały brud, wyglądający odważnie z kątów.Ostanie malowanie? Chyba właśnie w poprzedniej epoce. Wszędzie ślady byłych użytkowników. Jakby opuszczali ten pokój w pośpiechu. Zasłaniam smutek ścian obrazkami. Dzieci lat 80-tych zawsze próbowały zakrzyczeć szarość rzeczywistości krzykiem plakatów. Może jednak nie zawsze krzykiem… Z czasem próbujemy otulić ten nowy świat ciepłem starych kolorów.

Te kolorowe, zachodnie magazyny były dla nas wtedy jak Yeti. Słyszeliśmy od kumpli, że są jednak nikt ich nie widział na własne oczy. Czas mijał delikatnie. Ktoś miał wujka jeżdżącego TIR-em, ktoś ciocię w „Ważnej Centrali Handlu“, ktoś pożyczył taki magazyn od siostry koleżanki, której mama była dentystką. Nieważne jak. Ważne, że czuliśmy ten smak, „Tego zgniłego zachodu“.

Kiedy udało się wreszcie dopaść to niedoścignione Coś… oglądaliśmy je, jak arcydzieło poligrafii. Kaplicę Sykstyńską zgnilizny. Mistrzostwo zakazanego świata. Zawsze czuliśmy, podświadomie, że to chyba normalny świat. Nawet pachniał w sumie tak normalnie, a jednak zachodnio… i ten papier. Niesamowite, zdjęcia wyglądały tak realnie… a to było zwykłe Bravo.

Skoro jednak ten świat gnił, tak pachnąco, to czemu nasz zdrowy, tak śmierdzi.

Nie zawsze jednak jest niedziela i pisemko trzeba było oddać. Relikwia normalnej rzeczywistości musiała trafić do innych spragnionych.

Nasza codzienność? To zwykłe plakaty z Razem, Panoramy, Zielonego Sztandaru. Jedynie dostępnych magazynów, po które trzeba było stać w kolejkach. Z dzisiejszej perspektywy kwadratowe, rozmyte, pirackie obrazki, ale wtedy po prostu były… oj były i potrafiły rozświetlić peerelowski pokój.

To biurko sobie stało, tak nie śmiało porzucone, więc je przestawiłem. Uciekali? Nieeee … zarząd przeprowadził się do nowej siedziby. Jedną szafę przeciągnąłem z pokoju obok, bo tamtym zawadzała, a u mnie jakoś wypełnia wnętrze. Ten stary ekspres do kawy, w spadku po emigrantach też udało się jakoś doprowadzić do użytku. Trzeba go tylko było dobrze umyć, a podobno nie działał. Wiadomo kawa rzecz święta, dla wszystkich odszczepieńców od biologicznego zegara J.

Jednym słowem Pałac Pod Grzybem. Tak nieśmiało nazywaliśmy ten piękny budynek, który rozpaczliwie prosił o remont i przegrywał batalię z deszczem i historią. Niestety z każdym rokiem coraz bardziej. Wiaderka i miski były dla nas podczas opadów normą. Żartowaliśmy sobie, że grzyby niedługo będziemy ścinać kosą… Pewnego dnia zabrakło misek. O kosach nie mieliśmy czasu myśleć.

Jestem tu gdzie chciałem być… siedzę i zarządzam. Jednak nie do końca …jakoś takoś.

Moje drzwi wychodzą prosto na korytarz. Zostawić otwarte, to wszyscy się gapią. Nawet w nosie podłubać nie można. Zamknąć, to nie wiadomo co się za nimi dzieje. Co ja tam robię? Taki dylemat.

Wiosna powoli wlewa się przez okna. Wywalam nogi na biurko … ile można w robolu siedzieć … krew źle krąży, a tak … elegancko dla organizmu, może nieco mniej dla wchodzących. Na szczęście nikt nie wchodzi. Rozciągam się w błogim #nicnierobietylkozarzadzam, jak amerykański prezydent, tylko gabinet mniej owalny.

Zalegam. Zaaaaleeegaaaam. Gwar ulicy Miodowej i Senatorskiej szturmuje otwarte okno. Lato tej wiosny chyba zwariowało. Wentylator pracuje na pełnych obrotach, przelewając afrykańskie powietrze, w afrykańskie powietrze, z podmuchem.

Zapalam papierosa. Przypomina mi się mój sen. Zresztą tych snów radiowych jest sporo. Jeden nawet oparty na prawdziwej historii.

Jeszcze w czasach Manhattanu Mechu opowiadał o swoim marzeniu, a może swoim śnie:

– Mówię ci tak będzie.
– Ale jak? – Pytam.
– Już niedługo radio się zmieni. Można będzie mieć je ze sobą. Nie w sensie słuchania, ale nadawania.

Mówił to w czasach, kiedy wielkie konsolety wypełniały przestrzeń studia. Odtwarzacze mp3 były scenariuszowym rekwizytem filmów sci-fi, a płyty CD dopiero raczkowały. Pierwsze przenośne kaseciaki, szczyt techniki, wypełniały sporą przestrzeń torby. Drugą połowę wypełniały baterie.

– Wyobraź sobie Piotrkowską…
– … to nietrudne codziennie zapycham z kamasza do roboty …
– … no właśnie … i śpieszysz, bo za chwilę program. Biegniesz, bo już jesteś spóźniony.
– Ja nigdy…
– … daj spokój. Skup się. Mijasz znajomych i nie możesz zagadać.

W tamtych czasach Piotrkowska była międzygalaktycznym centrum spotkań. Facebookiem i Twitterem w jednym.

– No tak to trochę wygląda.. czasem.
– Dokładnie … to teraz wyobraź sobie … słyszysz cały program w słuchawkach, dzięki odbiornikowi który masz na pasku …
– … takim walkmanie, z radiem?
– Jednak łapiesz. – Uśmiech rozjaśnił na chwilę skupione oblicze Mecha. – … I teraz … kojarzysz te słupy ogłoszeniowe…
– Plafony niby…
– Srafony niby… skup się. Słupy ogłoszeniowe, te wielkie stojące słupy, pełne zasranych reklam.
– No ok. Już jestem, trudno je nie skojarzyć.
– I teraz uważaj. W każdym z nich jest specjalne, ukryte… kumasz… specjalne, ukryte miejsce do wystukania kodu. Znamy go tylko my, Ludzie Manhattanu. Idziesz do pracy i się lekko spóźniasz…
– Aha … ja nigdy się nie…
– Kurwa… Nie myśl o sobie. Myśl szerzej. Już się zaczyna prawdziwa historia… idziesz zupełnie na luzie, przybijasz piątki z kumplami. Cześć, cześć … jak leci… .
– Noo…
– Na chwilę ich przepraszasz, podchodzisz do słupa. Po wbiciu kodu wysuwa się mikrofon i mała konsoletka …
– ? coooo?
– Nie wiem co, może jakiś … ten program komputerowy … nieważne. Ty zapowiadasz kolejny numer i odpalasz kawałki … aaaaaaa! Zatkało kakało…
– Trochę…
– Nie ma cię, a jednak radio dalej działa.
– Chyba działa.
– Czyli dobry pomysł?

Dobry jak cholera. Szkoda, że Mechu od razu nie pomyślał, że skoro mamy małe odbiorniczki to i możemy mieć małe nadajniczki, ale nie przyśpieszajmy historii.

Od tamtej pory często śniło mi się jak biegnę Piotrkowską i nie mogę dotrzeć do kolejnego słupa. To ktoś się wita, to wpadam na coś, to moje nogi robią się jak z waty. Na antenie cisza. Brak wszystkiego … a cisza w radio to katastrofa. Kolejny sen. Podobny do tych maturalnych. Odpowiadasz na pytania, szukając rozpaczliwie wiedzy po całym mózgu, a komisja się waha… waha.. i nagle Mama budzi cię.

– Maaarciiin. Wstaaaawaj egzaaamin.

Może czas przestać już śnić. W końcu nie trafiłem do radia, żeby być dyrektorem. „Mój mąż z zawodu jest dyrektorem“, dzwoni w uszach Barejowy tekst. Muszę wrócić na antenę. Dlaczego z niej zniknąłem? Zasiedziałem się za tym biurkiem. To już siedem lat na odwyku od mikrofonu.

Kiedy przyjechałem do Warszawy trafiłem w zupełnie nowe środowisko. Nie czułem się na siłach aby być Markiem Koniarkiem, grającym trenerem.

– Jak zbudujesz swój autorytet, kiedy sam wystawiasz się codziennie na ocenę innych. It’s impossible. – Mówił mój radiowy guru.

Tak mi gadał , tak mi gadał, że aż nagadał. Ja po piwie jednak jakiś senny jestem, a on na co dzień chodził do góry nogami, więc krew u niego inaczej krąży. Czas się zmienił, zmienili ludzie, zmieniły wyzwania. Wszystkich znam, oni mnie znają. Nie muszę już się prężyć, udawać Pana Mądrego, którym nigdy zresztą nie byłem. Jest czas budowy i czas stabilizacji. Chyba właśnie nadszedł ten drugi. Siedzę stabilnie w pokoju. Stabilnie przechadzam się po korytarzu. Wszystko wydaje się być takie stabilne. Tylko kurwa te drzwi … zostawić … czy zamknąć.

– A gdybym chciał wrócić na antenę? – Pytam, pewnego dnia, po naszym spotkaniu redakcyjnym.

Przez chwilę Ania, Arek, Pegaz i MIsiek mają ewidentnie kocie mordy. Takie letnie zawieszenie, wiadomo wiosennie, afrykańskie, z wentylatorem wypluwającym powietrze.

– … czyli eee …
– … eee nooo …
– … w sensie…
– … no tak… żebym prowadził programy … był didżejem… – Już nie wiem czy mówię czy szepcze, bo chyba sam spanikowałem, zanim oni spanikowali.

Ustalamy jednak szczegóły akcji. Pegaz zostaje naczelnym chirurgiem, ucząc mnie obsługi systemu emisyjnego. Anna trzyma za rękę, niczym akuszerka, a Arek odpowiada za resuscytacje. Misiek zwyczajnie pali fajkę wyglądając przez okno.

Poniedziałek. Taki zwyczajny dzień. Najgorszy z tych zwyczajnych, czemu nie zamienić go na piękny. Zawsze słyszałem, że poniedziałek jest horrorem branży. Nikt nie słucha radia. Ludzie odreagowują po weekendzie. Poniedziałek po prostu trzeba przetrwać. Czemu nie przetrwać go inaczej, to jest wyzwanie.

Jest 23.00 zaczyna się DJ Random Show. Nie dziś. Dziś gram ja.

– Co ci ustawić na początek? – pyta Pegaz.
– Nie wiem… może Pets, jak w Manhattanie.
– Wiesz co…ułóż sobie sam piosenki…

Układam. Nie pamiętam już dziś co. Music Non Stop … pewnie James, jest w bazie … uff. Nie ważne co dziś zagram, ważne co powiem i jak połączę to, z realizacją programu na antenie.

Realizacja programu … dobre. Ostatnio kiedy siedziałem za heblami grało się z płyt. Trzeba było przyjść wcześniej, czasem nawet bardzo wcześniej, aby ułożyć sobie całość. Stałem z wydrukowanym zestawem nagrań i wybierałem z półki potrzebne płyty. Ten wieżowiec cyfrowych krążków i singli zanosiło się do studia i zaczynało się granie.

Zwykły, dzienny program to była bułka z masłem. Autorski to koszmar. Miałem więcej płyt niż mogłem zagrać. Takie pionierskie czasy, które do dziś wspomina się z rozrzewnieniem. Chociaż z perspektywy tego właśnie czasu mogą wydawać się naiwne, może i głupie … jak wtedy, kiedy na nocny program do Warszawy jechałem pociągiem z dwoma walizkami płyt. Wartość? Jakiś samochód, nawet dobry… Ja w tym pociągu, starsza pani w przedziale obok i nachlana żulia na korytarzu. Zmierzam do centrali, starając się nie zwrócić na siebie uwagi. Wreszcie docieram do studia cały mokry. Nie wiem czy ze strachu, czy od ciężaru muzyki w rękach. To jednak zupełnie inna historia, która właśnie mi się przypomniała i do której powrócę.

Tymczasem siedzę w studio, kończy się jakiś kawałek … i trzeba ruszyć rękami, coś powiedzieć. To coś, co jeszcze siedem lat wcześniej wydawało mi się naturalnym zachowaniem dziś urasta do rangi wyczynu. Daj spokój, to jak jazda rowerem, tego się nie zapomina. Czyj głos dźwięczy mi w uszach? To Pegaz, Arek czy Anna? Może ten senny głos? Cholera wie. Wsiadaj na ten rower chłopaku i jedź!

Mam wrażenie, że te żyły na skroniach eksplodują. To tu są żyły? Uspokajam oddech, jakbym przeszedł 100 kilometrów marszobiegiem, a dopiero powiedziałem przez mikrofon dzień dobry. Za szybą widzę kciuki w górę. Podlizują się czy chcą dodać otuchy? Cokolwiek robią to stresujące. Tak już jest, że mówiąc do ludzi nie czujesz ciśnienia. Nawet jeśli po drugiej stronie są setki, tysiące. Kiedy jednak widzisz w głowie kogoś konkretnego, kto za chwilę podejdzie i powie coś, poklepie, odniesie się do twoich słów, to spinasz się na sto procent. Niewytłumaczalne zaklęcie strachu mikrofonowego. W końcu to nasze gadanie, to taki monolog z samym sobą, który podsłuchują inni. Jedni dalsi, inni za-bliscy.

Zapomnij, że oni tam stoją i jedź na tym rowerze. No kurwa run Forest! Potrafisz. Wiesz jak to się robi … tylko naciśnij te cholerne pedały i ruszaj. Powoli. Nie zrywaj. Ruch za ruchem. Słowo za słowem. Skoordynuj ręce z głową. Suwaki i poziomy z tym, co chcesz powiedzieć. Mów jakbyś rozmawiał z kumplem. Tak po prostu, bez zbędnego napinania się. Z takim kumplem w twojej głowie, który nie ocenia, tylko słucha i czasem uśmiecha się do twoich słów. Nie udawaj, bądź sobą. Nie zawsze odkryjesz Amerykę. Mów! Oddychaj! Ruszaj!

No to ruszam. Powoli wprowadzam w życie wszystkie zasady. Słowa same układają się w zdania, jak za dotknięciem magicznego zaklęcia. Początkowy strach zmienia się w niesamowitą energię. Kawałki, które starują pod moimi palcami dopełniają narracji, wypełniają ją swoim pięknem. Przez chwilę sam nie wiem czy gram w tych wszystkich kapelach, czy tylko coś mówię. Mam wrażenie, że płynę, uniesiony dźwiękami. Czuję, że wróciłem. Sekundy wypełniają minuty.

I już… jak już? Północ? No dobra … kończę. Ręce mi drżą. Cały mam wrażenie, że wibruję. Przyjmuje na barki to całe poklepywanie. Chyba dziś nie zasnę. Wiem, że muszę to powtórzyć. Za tydzień…

… i staram się powtarzać, w miarę regularnie, wieczorną jazdę na tym … radiowym rowerze.

PS.

Jakiś czas poźniej, do naszego studia zawitał Przemek, Wojtek i Tomek czyli No!No!No! Wstawili do studia rower Pegaza, aby wykorzystać dźwięk koła w swoich kawałkach. Stałem, słuchałem i patrzyłem, jak sen staje się rzeczywistością. Rower znowu zrobił różnicę.