Remember, remember, the 5th of November.

– Coś za spokojnie jest – mówi Misiek spokojnie.

Spokojnie. W końcu wczoraj umówiliśmy się, że dziś wyjątkowo będzie spokojnie. Nie drzemy się na siebie, nie warczymy. Po prostu spokojnie… Bierzemy wszystko na klatę, ale spokojnie.


– Nie mów hoop, zaraz pojawi się niespodzianka – mrugam znacząco.
Jest 10.00 stoimy na środku Stodoły. Uwielbiam tu być, kiedy jeszcze światła nie pracują, kiedy głośniki nie wypluwają tony dźwięków. Tu i teraz, w pozornym rozgardiaszu, którym oddycha cały budynek, przygotowując się na to, co przepięknie nadejdzie.
Przed sceną piętrzą się skrzynie pełne sprzętu gwiazdy niespodzianki. To dopiero połowa. Pozostała część nie dotarła jeszcze i chyba nie dotrze przed koncertem. Cały poprzedni wieczór Misiek, z lingwistycznym wsparciem Anny, próbuje dogadać się z managementem. Przekaz jest prosty – panowie daliście dupy z wysyłką swojego sprzętu, wynajmiemy wam na miejscu, w innym wypadku nie zagracie. Po kilku kolejnych mailach argumentów i kontrargumentów, jest wreszcie zgoda. Niespodzianka właśnie zaczyna swoją trasę po Europie i stąd całe zamieszanie.

W Stodole typowy przed imprezowy bałagan. To kręcą się ekipy z Hoppa, rozstawiając lodówki i napoje. Ktoś wiesza banery, ktoś coś przenosi, ktoś przyjeżdża i coś wnosi. Nasz dobry duch Marcin czuwa nad wszystkim.

Jest już Sjor. To znak, że zaczynamy próby od Myslovitz. Ze zgrabną walizką wjeżdża Michał czyli Pan Kowalonek. Robimy niedźwiedzia, z Miśkiem robi miśka. Za nim pojawiają się Przemek, Jaca, Wojtek i Lala. Lala najbardziej wnikliwy i komentujący słuchacz naszego radia, z całej ekipy Myslovitz. Potrafi wysłać w ciągu jednego programu kilka sms-ów z komentarzem, najczęściej w soboty po 10.00.

– Pilnuj czasu – rzuca Misiek – I odpływa w bliżej nieokreślonym kierunku, dyskutując z kimś … ale spokojnie.

Dobre sobie. Zawsze to Misiek był stage managerem i bez kozery powiem, jednym z lepszych w naszym kraju. Kto w końcu poustawiał przed laty ekipę Limp Bizkit w Szczecinie, do tego stopnia, że traktowali go jak członka ekipyJ. A ja? Jak mam warczeć na ludzi, których kocham i podziwiam. Hmm jakoś dam radę.

Graty stoją już na scenie. Perkusja się nabija, pierwsze dźwięki gitar słyszalne. Czas ucieka. Zagrali … coś nie tak. Dyskusja z ekipą nagłośnieniową … czas ucieka … grają uff. Znowu przerwa …

– 20 minut do końca próby – Wyrzucam to wreszcie z siebie.

O dziwo. Nikt nie pyszczy, wszyscy przyjmują uwagę ze zrozumieniem. Przemek tylko patrzy na mnie znacząco. Jakby mrugał, nie mrugając. Może tylko mi się zdawało. Jeszcze kilka poprawek i znowu grają. Oj jak grają! Oj jednak nie grają. To co dla mnie brzmiało pięknie, dla nich było niedopracowanym skowytem. No co zrobić artyści. Świątynia głuchych jest często piekłem słyszących. Dyskusje, informacje na linii zespół nagłośnienie i znowu grają. Staram się nie wzniecać tym razem, chociaż noga ciężko pracuje, ale pracuje prywatnie. Po prostu nie obnoszę się z tą nogą po sali. Gdybym miał płaszcz to bym sobie rozpuścił tę nogę pod nim na całego, a tak … tupię sobie w myślach. O dziwo wszystko się zgadza, chociaż ja nie czuję różnicy.

– Weź mikrofon i spróbujemy Wayne’a – rzuca z uśmiechem Michał.
– Jak spróbujemy – pytam przełykając ślinę.

Niby o tym myślałem, albo profilaktycznie starałem się o tym nie myśleć. Tak trochę, jak na gwiazdkę, kiedy marzyłem o klockach lego, ale starałem się bardzo nie marzyć o nich, żeby nagle nie dostać wrotek.

– No normalnie, przecież mieliśmy to zrobić.

Mieliśmy to zrobić, to przecież był taki tekst po Poduszkowcu, ale raczej w kategorii „złap miecz będziesz padawanem Kenobiego”.

– Nie pamiętam kurwa tekstu- z wrażenia szepczę do ucha Michała.
– Spokojnie – odpowiada – Położę go przed odsłuchami. Dasz radę.

Coś tam próbujemy. „Coś tam” jest chyba najlepszym określeniem. Przez kolejne godziny staram się nauczyć na pamięć tych kilku zwrotek, ale jakby mi zamurowało głowę. Tysiące wierszy wyrytych na blachę, piątka z polskiego, występy na akademiach ku czci, a tu dziura. Zawsze w didżejce sobie podśpiewywałem, jak grałem, a teraz dupa zbita. Nic. Zero. Do tego co chwila ktoś podchodzi z „ważnymi informacjami”.

– Spytaj Miśka…
– Spytaj Marcina …
– Nie wiem …
– Jak nie ma twojego przyjaciela na liście, to nie wejdzie …
– Nie wiem gdzie jest Misiek …
– Nie za bardzo mnie interesuje kim jest twój przyjaciel …
– Ostatnio widziałem Miśka przy barach…
– Jak jest tak znaną osobą to z pewnością dostał zaproszenie …
– O tam stoi Misiek …
– Nie można kupić biletów…
– Nie wiem …
– Nie znam się…
– Zarobiony jestem …

Nauki raczej nie będzie.

Na salę wchodzi ekipa Hurricane Dean. Witamy się. Wyglądają na mniej wystraszonych, niż dzień wcześniej, kiedy po Poduszkowcu starałem się im wytłumaczyć, że kilkadziesiąt tysięcy ludzi kocha ich kawałki. Patrzyli na mnie jak na bajkopisarza, może w nocy przeczytali kilka książek i ich świat zmienił się na lepsze.

– Kończymy próbę – rzucam w kierunku Myslovitz.

Panowie z gracją zwijają się ze sceny. Pan Kowalonek mruga okiem, w moim kierunku, z hasłem będzie dobrze. Co oni dziś tacy rozmrugani, a może to ja mrugam, przyjmując wszystko za dobrą monetę. Jest tak dobrze, że zapomniałem nawet już tytuł piosenki. Tymczasem nasi niemieccy kumple zajmują ich miejsce. Kilka minut i po sprawie. Szybko, profesjonalnie i już chcą schodzić ze sceny.

– Zaaaagrajcie Appeal albo Flat Random Noise – krzyczę ze środka sali, mam nawet wrażenie, że krzyczę w języku lengłidż. – Toooo jeeedyny moment, kieeeedy mogę zobaczyć chociaż fragment konceeeertu! Maaamy jeszczeee czaaas!

Chyba zrozumieli. Duże zdziwnie bo ja sam już nie rozumię, analizując po chwili wyplute w powietrze słowa. Uff grają. Uruchamiam ponownie efekt tańczącej nogi i uśmiecham się, odwracając do Miśka.

– Jaki on ma głos – mówię.
– No robi wrażenie – odpowiada spokojnie, Misiek, który oczywiście spokojnie przepływa obok mnie. Robi to z taką gracją i spokojem, że mam wrażenie jakby unosił się lekko nad parkietem.

W tym momencie pojawia się ekipa What Now, a za nimi chłopaki z Uniqplan. Dalsze próby przebiegają bez zakłóceń. Co jakiś czas przechodzę obok sceny, zaglądam za kulisy i pokrzykuje na muzyków. Jeszcze 10 minut, jeszcze 3, konieec próby. W międzyczasie oprowadzam po Stodole managera niespodzianki. Ekipa techniczna właśnie pojawiła się na miejscu i przeprowadza inwentaryzację sprzętu, który dojechał. Efekt polskości w niespodziance nabiera rozmachu. Zgadnijcie z jakiego kraju pochodzi lepsza połowa managera. Wymieniamy kilka słów i uwag o jedzeniu, zwyczajach. Generalnie zna się na rzeczy i dostał od swojej połówki dobre wytyczne na obcowanie z nami, taka koncertowa rozpiska obsługi Polaka :).

What Now zaczyna swoją próbę. Spokojnie, profesjonalnie bez ciśnień, chociaż wszyscy jakoś dziwnie poważni i skupieni.

Na chwilę wychodzimy na fajkę. Ja w cyklu stałym, Misiek tylko rocktoberfestowym. Wymieniamy uwagi, informacje, co jest, czego nie ma. Alkohol dopiero jedzie … ooo … jest w Grodzisku … w Grodziskuuu … ale jak … w Grodzisku …noo podobno przez pomyłkę … to duża raczej pomyłka geograficzna …

– No kurwa chyba tak…
– Misiek tylko spokojnie
– No tak … spokojnie …
– W sumie dobrze, że nie w Gdańsku …
– No rzeczywiście …

Tak sobie rechoczemy przez trzy minuty, wspominając ciepło Mariana, który jest odpowiedzialny za transport. Napięcie lekko spada.

Pełni spokoju i uśmiechu na twarzach wracamy do środka. Na scenie kończą swoją próbę Uniqplan. Wreszcie ruszyli, uff jak dla mnie bajecznie, już zaczynam się delikatnie bujać w rytm, kiedy słyszę stop, stop, stop. Ze sceny pada kilka niezrozumiałych słów. Coś tam poprawiają

– Trzy minuty – tak sobie krzyczę, jak Misiek przykazał.

Wreszcie grają, kolejne akordy smakowicie nasycają sklepienie Stodoły. Koniec.

Czas na niespodziankę. Wszyscy w skupieniu, pośpiechu biegają po scenie. Sprawnie zmieniają sprzęt. Wydaje się, że próba przebiegnie bez zakłóceń, kiedy nagle pojawiają się zagubione skrzynie z resztą wyposażenia koncertowego. Nikt w końcu nie spodziewał się hiszpańskiej inkwizycji. Krótka narada wstawią część swoich gratów i jedziemy. Wstawiają … wstawiają … nadal wstawiają… a czas biegnie. Jeszcze chwilę i będą próbować przy pełnej sali.

– Musisz porozmawiać ze swoim nowym kanadyjskim przyjacielem, który zna z domu polską kuchnię. – Lekko tylko zniecierpliwiony mówi Misiek, bardzo lekko.
– ??? Z kim? – pytam się zbity z tropu.
– No ich managerem, który z domu naznaczony jest pierogami.
– Jakim przyjacielem?
– Daj spokój chodzisz z nim po Stodole od godziny, to już mu pewnie opowiedziałeś całą historię Polski od rozbiorów. – Misiek lekko puszcza oko w moim kierunku, na pamiątkę spotkania kilka lat wcześniej z Manic Street Preachers. Wtedy w 30 minut postanowiłem opowiedzieć Jamesowi Bradfieldowi o co kaman tutaj. Zaczynałem od słow: After The Second World War… , co stało się po latach ulubionym motywem żartów mojego, spokojnego przyjaciela.

Nie wiem jak przełamałem wrodzoną nieśmiałość, ale udało się. Pomimo protestów reszty ekipy technicznej udało się wszystko zakończyć o czasie. Eh te pierogi. Szef sceny postanowił jednak zaznaczyć swoją obecność i niezadowolenie, wpuszczając nam w odsłuchy różne dźwięki, podczas próby Suchego Pattyka. Postanowiliśmy spacyfikować go metodą uśmiechu i całusów. Taki sceniczny no violence, z podtekstem. Nie wiem co było nie tak w moim uśmiechu, ale zdecydowanie większa wersja Miśka szybko ewakułowała się ze sceny.

To jest. To też. Tu ok. Wodka jest. Piwo jest. Ludzie przed Stodołą są. VIP-y są. Zespoły są. To chyba zaczynamy.

Jak zwykle stoimy na dole. Wy wchodzicie. Jedni pierwszy raz, nieśmiało, najchętniej przykleiliby się do ściany. Weteranów poznajemy od razu. Uściski, powitania, uśmiechy, zdjęcia. Pierwsze rozmowy, lekko chaotyczne, ale tak to jest, kiedy ocean serdecznych ludzi wlewa się przez drzwi Stodoły.

Misiek spokojnie pojawia się obok.

– Już czas.
– Już?
– No.
– No to zaczynamy…

Coś tam mówię ze sceny. Z wrażenia nie pamiętam. Serce jak zwykle gdzieś w okolicach przełyku. Ooo są oklaski. Lekkie rozluźnienie i jedziemy. Prezentacja. Taki mój osobisty hołd dla fantastycznych ludzi, z którymi płyniemy na tej muzycznej łajbie. Hmm może i się powtarzamy co roku, ale właśnie co roku pojawiają się na sali nowe uszy, dla których to jest pierwszy raz. Dla mnie też, za każdym razem to jakby pierwszy raz, ze stresu oczywiście. Na szczęście pierwszy na sali pojawia się Arek. Moja lepsza połowa, drugie oczy, spokojne serce, zawsze z wdziękiem zakryje niedostatki prowadzącego. Nigdy nie wiem o kim zapomnę, z wrażenia.

I wysypuje się załoga witana radosną wrzawą. Zawsze lekko niedospani Kamil, Szkuta, Czesiek, Agnieszka i …On… aaa nie ma go, jak zwykle … czyżby się wstydził nas… siebie… nieważne. Nadciągają następni Majkel, Wendro, Idalia, Kondziu, Pegaz , Aneczka , Radzio, Jacek, Juzek, Dubelek, Kasia, Dominik … cholera zapomniałem o Miśku. Zapomniałem powiedzieć, bo dla mnie był dzisiaj od rana wszędzie. Na szczęście Misiek wchodzi … spokojnie.
Tymczasem za naszymi plecami lekki szum. Niespodzianka szykuje się do ataku. Większa wersja Miśka w oliwkowym nastroju patrzy na mnie, no patrzy po prostu … a ja już wiem, że on coś szykuje. On wie , że ja już wiem. Ja nie wiem, co On szykuje. On już wie. Staram się mieć oczy dookoła głowy, ale do tyłu patrzeć jesze nie potrafię.

Na scenę wpadają wysłannicy uszu. Są prezenty. Bosz jaka zajebista gwiazdka w listopadzie. Ta książka, napisana przez Was o Nas, rozwala system. Kiedy dociera do mnie co to jest mam wrażenie, że walczę z jakimś mokrym atakiem w oczach. Wiadomo stary dziad łatwo się wzrusza. Koszulki! Dawno nie było pod choinką tak trafionych niespodzianek. Celnie, dowcipnie, że do dziś chce się nosić. Chociaż mój Yoda jakoś się zaczął wypiętrzać. Wiadomo po tylu miesiącach skurczyła się w praniu. Wielka antyrama pełna Waszych uśmiechniętych twarzy. To jak cios w miękkie podbrzusze, chyba jesteśmy rozwaleni. Przecież my tylko chodzimy do pracy. Robimy to co lubimy. No dobra uwielbiamy i płacą nam za to, ale żeby tak to kogoś rajcowało … mogliśmy tylko pomarzyć. Przez chwilę mam wrażenie, że czujemy się jak drużyna witana na lotnisku po zdobyciu mistrzostwa świata. Całości dopełnia obłędny tort, jak co roku. Nie wiadomo czy jeść, czy schować w gabinecie tortów woskowych. Niestety był smaczny, nie dotarł do gabinetu…

Misiek daje znaki.

– Ty weż się ogarnij i ruszamy, bo przewalimy czas.

OK. Wycieram spod oczu … chyba pot, przecież jestem twardym facetem, więc na pewno się tylko spociłem.

Patrzę czy na centrali wisi ręcznik zakrywający nazwę niespodzianki. Uff wisi. Zaczynam zakręcać rzeczywistość. Coś tam mówię … mówię. Oliwkowa Większa Wersja Miśka strąca ręcznik. Pewnie niechcący. On patrzy się na mnie. Widzi, że ja widzę. Na szczęście pierwsze rzędy nie wierzą w to co widzą. Szybko skracam, to co mówię i wreszcie mogę wyryczeć Biiiiilyyyy Taaaaleeeent, żeby ci co nie widzieli usłyszeli.

– Przez chwilę mam wrażenie, że pierwszy raz jest cicho na sali, aaaa potem… czy ktoś wrzucił granat?

Kolejne koncerty przelatują gdześ w tle. Biegam, jak zwykle między zapleczem… ups… przepraszam bekstejdż brzmi profesjonalniej, a salą. Uściski, krótkie rozmowy, zdjęcia. Nigdy nie docieram do celu, bo za chwilę muszę wracać pod scenę. Przyjaciele z VIP strefy myślą, że ich olewam. Przyjaciele z Kotła Dolnego myślą, że ich olewam, kiedy wyrywam się z uścisków i biegnę dalej. Na szczęście moja Monika wie, że jej nie olewam. Przyzwyczaiła się i rozumie, że tego dnia trzeba podzielić serce na kilka tysięcy kawałków. Widzę wokół szczęśliwe twarze, niektóre nawet już bardziej szczęśliwe.

– Kończy się piwo. – Spokojnie informuje Misiek.
– Już?
– No jakoś przyśpieszyli w tym roku.
– Niezłe przyśpieszenie jest jedenasta.
– Co zrobisz ludzie spragnieni wrażeń. – Uśmiecha się spokojnie Misiek. – Uruchamiamy rezerwę?
– Ty rządzisz staaaary.
– No dobra… aaaa nie ma żadnego prezesa.
– Jak to nie ma. – Zdziwienie sprawia, że moje oczy stają się większe niż zazwyczaj. – Zawsze byli przed czasem.
– No nie ma. Wpadł tylko na chwilę komendant…
– …iiiiii…
– Tylko mnie opierdolił, że niespodzianka już zagrała …
– No jak to niespodzianka, niespodziewanie.
– Chyba nie zrozumiał, albo nie chciał.
– To dziwne …
– No … trochę dziwne … sprawiał wrażenie, jakby przyszedł na kontrolę i nie podobało mu się, że jest znowu dobrze …
– … a jest dobrze …
– … a nie widzisz?
– Odpalaj rezerwę.

Biegnę pod scenę. Kolejna zapowiedź. Uniqplan brawo! Hurricane Dean zaczarowali salę. Jeszcze nigdy nie dostałem tyle sms-ów, jak po ich koncercie. Teraz What Now. Specjalnie szukali czerwonych spodni przez cały dzień. Generalnie jest ostro i czerwono biało.

W międzyczasie Suchy Pattyk. Stylizacja czasu i czas stylizacji czyli polska „kultura muzyczna“ w hołdzie gawiedzi. Cholera z perspektywy nie wiedzieliśmy, jak bardzo był to profetyczny występ. Wokaliście coś nie pasowało w naglośnieniu, chociaż gitara i klawisze dawały radę. Zerwał występ, jak jakiś debil. Zawsze problem z „tymy gwiazdamy“.

Myslovitz na scenie. Jednak wołają nas. Mnie w sumie. Mam pełne portki i pustkę w czaszce. Pan Kowalonek szepcze coś, że dam radę, że tekst jest na podłodze. Trener jakiś czy co. Jeszcze nigdy nie byłem tak wpatrzony w podłogę. John Wayne zawsze patrzył pewnie przed siebie, ale był kowbojem, a ja sobie tak śpiewam. Czasem pod prysznicem, czasem na podczas programu. Wszyscy mają odsłuchy w uszach, a ja staram się jakoś nadrobić ten brak. Jakoś nadrabiam. Jakoś, to dobre określenie. Oklaski. Pewnie z litości. Znikam ze sceny. Myszory z Powagą Kuderskich atakują Kowalonkiem, nie dają za wygraną. Chcą sprawdzić naszą długość samotności. W kupie raźniej. Dopadamy mikrofonów i rozwalmy samotność dlugością linii wokalistów. Po chwili wiadomo czemu nie śpiewamy, tylko gramy i to z płyt. Jednak na weselu wszstko staje się pięknie wesołe. To zajebiście dobry wieczór… mordy jarzą się nam szczęściem, na szczęście pod sceną też się jarzą dobre mordy.

Ostanie uściski w Kotle Dolnym, zdjęcia, życzenia… że za rok… że znowu … że razem… że będziemy!

Ostanie drinki na górze… że zamykamy… że za rok… że wouaaooolgdlueeeee bęc!

Odprowadzamy poległych. Sprawdzamy czy wszystko ok.

Fajrant! Spotykamy się w garderobie na zapleczu… ups czyli bekstejdżu, ci co dotrwali.

– Mamy tylko jakieś dziwne coś słodkie … – Nie wiem czy chwali się, czy skarży Kondziu.

Pegaz ściska tradycjnie dwa wina, jakby nie mógł się zdecydować, które lepsze. Nasz lokalny Perry Farell. Jaro testuje coś dziwnego. Aneczka obserwuje jego dokonania z umiarkowanym optymizmem, w końcu stare przysłowie głosi: pamiętaj dejocie młody, nie mieszaj słodkiego do wooo… wódy.

Misiek pokazuje rudą wodę na myszach, którą jak zwykle skitraliśmy w kantorku produkcyjnym. Jak mawiała moja babcia „na zaś“. Nidgdy nie wiadomo kiedy „zaś“ nadejdzie. Nadszedł niespodziewanie spokojnie z Miśkiem, co wzbudza sympatię zebranych przy porannym już stole. Dubelek jednym hoopem załatwia rozpuszczalnik. Odpoczywamy. Zmęczeni, pełni wrażeń … i jakiejś niepewności, która zakrada się w naszych głowach.

– I znowu urodziliśmy górę…
– No daliśmy radę…
– Nie było łatwo …

Najpierw takie radosne odtrąbienie sukcesu. Za rok widzimy się na Torwarze, a potem to już tylko Stadion Narodowy. Może Wembley?! Może być i ten Wembley. Moc rozsadza nasze głowy. Moc w każdym stanie skupienia :).

– Zadziwiające, że nie było żadnego prezesa…
– Jak nie było?
– No nie było.
– Dziwne.
– Zawsze byli, chociaż na chwilę. Wiadomo! Mało imprezowi, ale się pokazywali.
– To co teraz wstydzą się nas.
– Może się wstydzą, albo wiedzą coś czego my nie wiemy.
– Komendant był… widziałem.
– Taa wpadł z opóźnieniem i opierdolił Miśka tylko…
– … że?
– Że niespodzianka już była…
– … no jak to niespodzianka, była niespodziewanie.

Słodki rechot na chwilę rozbija nasze smutki. Kilka dobrych dowcipów, jeden po drugim, pozwala nam odpłynąć w błogość, ale wątpliwości przyczaiły się tylko, za rogiem.

– To co teraz? Coś szykują?
– No od jakiegoś czasu burza lekko brzęczy na horyzoncie…
– Coś konkretnego.
– Jak zwykle nic konkretnego, takie ciche bąki sprawdzające.
– Przecież nas nie zlikwidują, nie po kolejnym sukcesie…
– Taaa
– Nie widzieli sukcesu i tych uśmiechniętych ludzi, którzy skoczyliby za nami w ogień…
– No nie widzieli…
– Albo nie chcieli widzieć…
– …może dlatego komendant był wkurwiony, miał zobaczyć stypę, a ujrzał wesele.
– Może.
– Czyli jednak coś jest na rzeczy.
– Coś chyba jest…
– Pewnie będą chcieli nam obciąć kase!
– No jest taka możliwość.
– No kurwa…
– No.
– Jakoś chyba im nie pasujemy.
– Na szczęscie pasujemy innym.
– Oj i to nawet bardzo.
– Dobra bierzemy dupska i do domów, lulu jutro czeka robota.
– Jeszcze trzeba jutro jakoś zwieźć prezenty i to 50 kilo żelków
– A dupa rośnieeeeee….
– Pegazowi jakoś nie…

Znowu się śmiejemy. Ostanie uściski, każdy zmyka w swoją stronę. Wychodzimy z Miśkiem ze Stodoły. Jeszcze po papierosku.

– To co będzie za rok?
– Stary ja nie wiem co będzie za tydzień!
– No dobra… – zaciąga się Misiek. – Coś wisi w powietrzu, w każdym razie.
– Coś wisi. Zobaczymy jutro … dziś zróbmy miśka, bo znowu się pięknie wszytko udało.

Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że to piękne wesele było jednak wesołą stypą… ale to już inna historia………

„Remember, remember, the fifth of November, gunpowder treason and plot. I know of no reason why the gunpowder treason should ever be forgot.”

ps. Tradycyjnie piękne zdjęcia Marcin POWER Peła