Notes cz.17 Kotlety mielone

Pawła poznałem na kanapach Prezesa, jeszcze w czasie pierwszych zebrań. Tego naszego twórczego zalegania i prężenia się, w oparach swobodnej dyskusji. Niewysoki, pyskaty gówniarz. Wszędzie go było pełno. Trochę podobny do mnie. Miałem wrażenie, że nadmiar nieśmiałości, w obcym środowisku próbuje przekuć w wygadany oręż. Skąd ja to znam.




Pewnego dnia moja, niezbyt okazała, szczęka opadła do ziemi (od tego czasu opadała swobodnie w miarę regularnie), kiedy dowiedziałem się, że jest sporo straszy ode mnie. Bardzo sporo, ale …czas był jego sprzymierzeńcem. Z tego co wiem został nim do dziś.

Długie dyskusje po radiowych naradach, na parkingu przed biurowcem zbliżyły nas do siebie. Zawsze mieliśmy miliony pomysłów. Paląc papierosy na parkingu, przed wejściem do gabinetu prezesa, tryskaliśmy kreatywną energią. Wymyślaliśmy razem programy, zajawki didżejskie, scenariusze. Czasem wkurzało mnie, że ten gówniarz tak obcesowo krytykuje moje pomysły, po chwili przypominałem sobie, że awatar to tylko złudzenie i nie zawsze oddaje prawdziwego ducha. Dołączali do nas inni Ignatz, Szymon, Viola. Miałem wrażenie, że te prawdziwe zebrania toczą się właśnie tu. Przykryte szumem usypiającego miasta, papierosowym dymem, syrenami karetek wyjeżdżających, z niedalekiej przystani zdrowia. Ocenialiśmy swoje „bezsłowne” jeszcze programy. Po prostu byliśmy zajebiści. Nikt nie miał wątpliwości, kto powinien zasiąść za heblami w naszym, powstającym powoli, radiowym świecie. Brakowało w tle muzyki Johna Williamsa i punktowych świateł rzuconych ot tak, od niechcenia na nas.

Hebel, jak czytamy w Wikipedii – ręczne narzędzie do obróbki drewna i materiałów drewnopochodnych. Dziś znaczenie tego słowa dosięga rejonów zadziwiających biologicznie piszącego, o czym uświadomił mnie mój syn. Wtedy dla nas to był slang, określający przesuwanie suwaków na konsolecie. Heblowanie to nic innego, jak realizacja programu. Prawdopodobnie heblobazyl wówczas, to ktoś bez talentu do heblowania w eterze, bez względu na płeć.

Nie byliśmy radiowymi heblobazylami. Wybrani z tysięcy trzymaliśmy poziom. Każdy miał swoją codzienną gonitwę, której zwieńczeniem było tych kilkadziesiąt minut „heblowania” za konsoletą. Staraliśmy się! Bardzo! Wyciągaliśmy różne płyty, z różnych zakamarków. Oj wyciągaliśmy i graliśmy, tak że wszyscy się przełączali. Wszyscy słuchali tego bezsłownego przekazu emocji. Dziś niektórzy władcy eteru marzyliby o takim bez kosztowym streamingu. Niechcący nie zauważają ważnego elementu, jakim były te nasze marzenia, pragnienia i … emocje. Uff! Ułożenie piosenek, niemy szyfr do zasłuchanych. Te piosenki, które mówiły za nas więcej.

Wreszcie przyszedł TEN DZIEŃ. Nie pamiętam jak się o nim dowiedzieliśmy, ale jednak zasiedliśmy na kanapach. TEN DZIEŃ! Niczym matura, egzamin dojrzałości, koniec stażu, wyzwolenie… niepewność?

Jak zwykle prezes Tomek wygłosił kilka słów. Prezes Andrzej zgrabnie przysiadł na biurku, skanując zza okularów cały, wypełniony pokój. Hanka w emocjonalnym wystąpieniu poprawiła wszystkim nastrój, każdy czuł się zwycięzcą.

– Dziś dowiecie jakie funkcje będziecie pełnili w naszym radio. Obserwowaliśmy was przez ostatnie dni i słuchaliśmy.

Na sali poruszenie. Każdy za chwilę zweryfikuje swoje marzenia i pragnienia, z chłodną rzeczywistością. Brakuje stołu z jurorami i tych ocen przegotowanych wcześniej, aby dobrze podkręciły atmosferę przed telewizorami. Tego formatu jeszcze nie było, a telewizorach sączyło się coś innego. Czekaliśmy z zapartym tchem na wyrok, który z naszej perspektywy był końcem świata, albo początkiem lepszego.

– Szybciej, za chwilę impreza w Studio – Rzuca ktoś z boku.

Cichy śmiech spadł z kanap na podłogę. Niby niezauważalnie, ale trochę spuściło to z nas ciśnienie. Wiadomo! Za chwilę! My! Didżeje Radia Manhattan zanurzymy się w otchłań darmowych drinków, zarezerwowanych miejsc i wejścia poza kolejką do najlepszego lokalu w Łodzi, początku lat 90-tych. Podkręcimy atmosferę zwykłej dyskoteki podrzucając klubowemu didżejowi nasze kawałki. Zabujamy parkiet rytmicznym Insane In The Brain – Cypress Hill czy swobodnie pulsującym Here We Go Again – Stakka Bo. Co z tego, że parkiet nagle opustoszeje. My będziemy bawić się doskonale, a reszta … niech się przyzwyczaja :).

– Nie wszyscy przeszli ten ostatni etap selekcji. – Kontynuuje niezrażona naszymi naszym imprezowym zamyśleniem Hanka.

Biedni ci inni. Spoglądam, mrugając znacząco na Violę i Pawła. Ignatz trąca się z Szymonem, z uśmiechem pewności. Ja sam jestem tak pewien, że już jutro wytaruję ze swoim programem, że nie dopuszczam innej myśli.

– Za chwilę wyczytam wasze nazwiska i powiem, kto czym będzie się zajmował, a kto nas pożegna … niestety. – Hanka niezrażona szeptami, uśmiechami zmierza do brzegu.

Tomek poprawia się w fotelu za biurkiem. Andrzej wzmaga swoje skanowanie, zza ciemnych okularów.

Co znajduję się w puli? Stanowiska serwisantów, ludzi dobrych informacji. Producentów, czyli takich prawie prezenterów, bez prawa głosu, odbierających telefony i czuwających poza anteną. Producentów – didżejów, ciągnących ogony radiowe w nocy (tak wtedy w nocy w radio mówili ludzie, a nie nagrane automaty), a w dzień czekających, za szybą, przy telefonie na lepsze czasy. Wreszcie didżejów, prezenterów czyli rycerzy eteru. Tych, którzy sprawiali swoim głosem, samą obecnością za mikrofonem, chrząknięciem, westchnięciem, że życie zasłuchanych już nigdy nie będzie takie samo. Znowu napęczniało w pokoju …

Spokojnie. Bez emocji. Masz to! W końcu cały czas wszyscy mówią do ciebie Didżej Bisior. Tylko nasz prezes używa zwrotu dejot. Co może złego się dziś stać? Nic. Potwierdzenie status quo i spadamy do klubu…

Trach, bum, trzask! To nie koniec świata. To Janek, pełzający pupil naszego prezesa, który ostatnio się zgubił. Niepodziewanie sam się odnalazł, spadając z hukiem na środek pokoju. Fakt trochę przytył i typowa podsufitka biurowa nie uniosła jego pełzań. Wąż leży po środku pokoju, wybielony połamanym karton gipsem i przygląda się, ze spokojem krzykom, śmiechom i całemu ogólnemu poruszeniu. W całkowitym bezruchu, chociaż upadek z dwóch metrów musiał jakoś po swojemu odczuć, przygląda się nam, jakby szukał ofiar… albo już je znał.

Tomek, rzucając pod nosem kilka uroczych uwag, zabiera swojego pupila do łazienki, gdzie czekają na niego oczywiście świnki. W tym tempie karmienia i swobodzie poruszania się Janek zrujnuje wkrótce cały sufit.

Hanka wykorzystuje moment rozprężenia i odczytuje listę. Do jednych nie dociera jeszcze przekaz, inni nie wierzą. Jeszcze inni cieszą się. Chaos spływa … chyba z tego zrujnowanego sufitu.

– Paweł! – Przez wrzawę przebija się głos Hanki. – Producent. Jeszcze musisz nadrobić pewne zaległości warsztatowe…

Jak ja mu kur… współczuję, ale z drugiej strony cieszę się. Jest na pokładzie.

– Viola – Chwila niepewności. – Didżej!

Rzucamy się sobie w objęcia. Jest! Wreszcie dobra informacja.

– Bisior!

Krew mi na chwilę odpływa, ale tylko na chwilę. Na zewnątrz wylewam uśmiech spokoju. Przecież to tylko potwierdzenie…

– Producent … – mówi Hanka i patrzy się na mnie.

Jak ja sobie ku… współczuję. Czemu ona się tak na mnie patrzy? Mogłaby spuścić wzrok, jak posłaniec przekazujący złą nowinę.

– Super!

To Viola ściska mnie. Wtórują jej Ela i Renata, które chwilę wcześniej zostały serwisantkami, a Reńka dodatkowo producentką. Z czego tu się cieszyć. Właśnie spadłem z nieba do siódmego kręgu piekieł.

– No to jedziemy na tym samym wózku. – Wreszcie jakaś normalna reakcja. To Paweł.

Wokół wrzawa. Wszyscy się cieszą. Jedni bardziej inni mniej. Wychodzimy z biura. Każdy udaje się w swoim stronę. Jedni w podskokach, inni trochę jakby zadumani. Tradycyjny papieros post zebraniowy gromadzi wokół nielicznych. Umawiamy się, o której wpadamy do Studia.

– Co robimy – Pyta Paweł.
– No … ja najpierw muszę wpaść do domu zostawić graty z uczelni.

Wypchana torba piętrzy się pod moim bokiem. Fartuch lekarski, stetoskop, trepy, jakieś pierdoły i książki. To nie jest dobry bagaż na szaloną imprezę.

– Jedź ze mną.Co się będziesz bujał po mieście bez sensu – Proponuję. – Jeszcze sporo czasu zostało. Coś zjemy i pojedziemy do Studia.

– Dobra …

Wskakujemy w autobus. Podróż z centrum na Bałuty zajmuje chwilę. To jeszcze nie czasy remontów i korków w naszym mieście. Przegubowy Ikarus snuje się Kościuszki, Zachodnią, w okolicach rynku bałuckiego zakręcamy, po kocich łbach, w Łagiewnicką. Stary szpital Wolfa* spogląda przez szyby autobusu pustymi oknami. Kiedyś miejsce tętniące chorobami i zdrowiem. Dziś samo jest tętniącą chorobą dzielnicy. Wysiadamy na pętli u zbiegu Łagiewnickiej i Inflanckiej. Uderzamy z buta przez osiedle. Mijamy wieżowce, które niczym starożytne mury odcinają moje osiedle od zgiełku ulic i już jesteśmy na Marysińskiej.

– To mój blok.
– Czemu taki szary skoro inne jakieś ciekawsze kolorystycznie.

Fakt. Mój bloczek jawił się w dwuszeregu podobnych mu budynków niczym brzydkie kaczątko, pośród, pokurczonych żółtym kolorem, architektonicznych łabędzi.

– Podobno eksperymentalny. – Odpowiadam Pawłowi. – Kiedy kończyli to osiedle w latach 70-tych, postanowili że w jednym spróbują nowych technologii…
– …i
– … i zamiast ścianek działowych mamy karton-gips. – Zdziwienie przez moment zagościło na twarzy Pawła.
– No… – odpowiadam z uśmiechem. – To znaczy, że jak kichnę w swoim pokoju, to moi rodzice nie słyszą telewizora przez chwilę. Akustyka wyborna. Wiemy o sobie wszystko…
– Daj spokój…
– Daję radę. W nocy nauczyłem się chodzić jak Indianin, z krawędzi stopy, aby nie obudzić domowników.
– No dobra ale czemu taki szary ten blok?
– Nie wiem chyba zabrakło im pieniędzy na farbę od nadmiaru zainwestowanych technologii …
– … albo chcieli podkreślić unikalność budowli …

Śmiejemy się dobrą chwilę. Mam wrażenie, że negatywne emocje sprzed godziny gdzieś odleciały.

Wchodzimy do mieszkania i siadamy kuchni. Mam krząta się, smażąc moje ulubione kotlety mielone.

– I jak tam panowie didżeje – Rzuca wesoło Tata.
– Dupa Tatuś… – odpowiadam.
– Bardzo zbita niestety. – Ożywia się Paweł. – Nie dostrzeżono w nas pierwiastka talentu, jakim niewątpliwie obaj jesteśmy obdarzeni…
– Co to znaczy? Nie przyjęli was. – Tata wyraźnie jest zdziwiony.
– Spokojnie przyjęli nas. – Odpowiadam.
– Ale nie tak jakbyśmy chcieli. Nie będziemy prowadzić swoich programów… – Tłumaczy Paweł.
– No nie będziemy … – Wzdycham.
– Będziemy wykonywać inne, niezwykle istotne prace na zapleczu. – Kończy mój przyjaciel.
– Oj źle to widzicie. – Tata stara się znaleźć pozytywy. – Minie kilka dni i pokażecie swoją wartość i będzie dobrze.
– Dokładnie tak. – To mama znad patelni. – Zjedzcie coś. Zapomnicie o zmartwieniach na chwilę. Może wstawię ziemniaki?

Mielone smakowicie wypełniają zapachem całą przestrzeń mieszkania.

– Nie zdążymy. – Odpowiadam. – Musimy zaraz iść do Studia. Zresztą ja zawsze wolę na chlebie.

Świeże pajdy chleba, z soczyście wysmażonymi kotletami, znikają w naszych gardłach. Popijamy herbatę i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zapominamy o dzisiejszej porażce. Rozmlaskana rozmowa oddala nas od spraw, które jeszcze chwilę temu były największym problemem.

Jak mówiła moja babcia: jak człowiek syty to i głowa weselej myśli.

* Szpital Wolfa to potoczna nazwa szpitala im. Heleny Wolf, używana na Bałutach. Szpital został wybudowany w okresie międzywojnia ze składek mieszkańców. W połowie lat 80. rozpoczęto remont, którego nie skończono. Stał tak i straszył kolejne pokolenia. Jeszcze jako dziecko pamiętam, że chodziło się tam do przychodni. Później chodziło się rzucać kamieniami.