Notes cz.16 Zasmarkana piosenka

Do Jarocina pojechaliśmy razem z Adą. Wielcy wysłannicy naszego, powoli raczkującego, z wielkim przytupem Radia Manhattan. Trzeba przekazać słuchaczom w Łodzi, co dzieje się w epicentrum muzycznej energii. Legendarne miejsce, pełne historycznych dźwięków, punków … i piwa.





Jak gorąco, zupełnie jak w sierpniu. W środku tego wszystkiego lądujemy my. W torbie magiczny magnetofon reporterski, o niesamowitej wartości. Generalnie kilka naszych wątłych wypłat, w jednym pudełku.
– Musicie go chronić – na odchodne rzuca Tomek. – Sprzęt wypożyczony, a kosztuje tyle że cholera wie ile…Wiadomo, będziemy! Nawet przez chwilę zastanawiam się czy w ogóle go wyciągać. Po co kusić licho.

Meldujemy się w wynajętej, przez nasze radio, kwaterze. Młode gwiazdy radiofonii wkraczają do swojego apartamentu, aby się odświeżyć przed pracą w terenie. Rozglądamy się niepewnie po czymś, co przypomina bardzo wczesne lata … no te lata, kiedy miejsce kontaktu intymnego organizmu ze światem znajduje się na zewnątrz. W pokoju na bogato. Łóżka z pierzynami i okazała łazienka …tuż przy samym wejściu…rozłożysta i lekko tknięta, zębem czasu, metalowa miska, z pękatym dzbanem wody.

– Tu się obmyjecie – mówi do nas gospodyni – A więcej to u nas na dole.

Kto by się mył. Jeszcze się czymś zarazimy od tej czystości. Lecimy pod scenę główną. Próbujemy odnaleźć się w chaosie około scenicznym. Ten biegnie tu, ten tu. Trafiamy wreszcie do miejsca, w którym dostajemy akredytacje i legalnie możemy chodzić i zaglądać. To tu, to tam. Łapiemy się na występ Gardenii, „nowy dzień, papierosy inne ściany inne głosy” dudni w mojej głowie. Nemezis czy piosenka z radia.

Ha ha są. Mechu, nasz kumpel z radia, razem ze swoją kapelą Jezabel Jazz właśnie atakuje publikę, rozleniwioną przez słońce. To już kończą? Mechu zostawia gitarę opartą o wzmacniacz. Sprzęg, skowyt i łkanie strun, pobudza wszystkich. Są brawa. O teraz chcieliby więcej! No ale teraz to już za późno.

Jak przyjemnie się tak walnąć na trawie. Dyskretnie sprawdzam, tak walając się beztrosko, jak tam nasz stereofoniczny skarb w plecaku. Spokojnie żyje. Mechu z ekipą zalega obok. Spocony, ale szczęśliwy:

– Czy my się jeszcze znamy? – Atakuję delikatnie z ironią, rozpływającą się nieznacznie w powietrzu.
– Weź daj spokój. – Uśmiech Mecha numer 369 mówi wszystko.
– Noo pokazaliście pazurki. – Dodaje Ada.
– Trochę… – Mechu wyraźnie się zamyśla, patrząc w niebo. Zakłada ręce pod głowę i tak sobie leży.

My też grzejemy się w słońcu gwiazd dużej sceny :). Co jakiś czas ktoś przechodzi i rzuca w kierunku Mecha.

– Ale dojebaliście pod koniec. Rewela!

Jakby w dojebaniu kończył się cały występ Jezabel Jazz.

Następnego dnia stoję pod sceną i opada mi kopara. Tak centralnie do samej ziemi.

Jeszcze się dobrze nie obudziliśmy. O dziwo, nawet skorzystaliśmy z naszej łazienki, ale raczej pijąc niż się myjąc. Wszyscy wokół też jacyś rozwleczeni. I nagle. Dam dam tara dam. Słyszę pierwsze riffy i szczecina mi się podnosi. Ten głos… i ja wiem, że już biegnę.
Wpadam w obszar między sceną i płotem bezpieczeństwa… i tak sobie stoję. Potem skaczę i nawet chyba się wydzieram. Ten chudy szczypior z gitarą tak śpiewa. Boże! Niewiarygodne.

– Tej to koleś z tego … no … a … Skywalkera. – Słyszę za plecami.

To on? Gdzie długie pióra i kilt? Nieważne. Głos i kawałki po prostu mnie rozmaślają. Mam wrażenie, że stoję z centralnie rozdziawioną japą, jak jakaś nastolatka. Mam wrażenie, że całe Seattle pojawiło się w Jarocinie. No zakochuję się, tak platonicznie oczywiście, żebyśmy się po latach nie musieli ujawniać.

Podbiegam do nich kiedy schodzą ze sceny. Zapowietrzając się. Nieznacznie wprawdzie, aby przełamać bełkot, wyrażam coś jakby zachwyt. Chyba jednak bełkoczę. Nie. Jednak coś dotarło z mojego potoku. Szczypior dziękuje w imieniu ekipy i znikają gdzieś… a ja sobie tak stoję z rozdziawioną mordą, aż Ada delikatnie zgarnia mnie i odchodzimy w innym kierunku.

***


Siedzę przy biurku w radio, lekko podziębiony i coś tam dłubię w komputerze. No jest czym się pochwalić Pentium wkroczyło na salony. Wiatr we włosach, tak zapiernicza maszyna. Dzień , jak co dzień. Telefon.

– Eeej … wiesz … bo jesteśmy chyba w Łodzi … przejazdem … i byśmy wpadli na chwilę.

Chyba wstałem pod koniec rozmowy. Jak w Misiu. Przełykam łyk kawy i mówię:

– Oczywiście, wpadajcie!

Tak stoję sobie jeszcze przez chwilę. Po chwili biegnę sobie i krzyczę.

– Eeeeejjjj Illusion do nas jedzieeee!!!

Jedni przyjmują przekaz dnia na spokojnie, inni dostrajają się do mojego rozedrgania. Przebiegam przez taras, dzielący nasz newsroom i didżejkę, od biura prezesa. Ciężko się biegnie smarkając w chusteczki.

– Tomek oni tu jadą!
– To wspaniale.
– Musimy ich jakoś przyjąć.
– Spokojnie, przyjmiemy.

Manhattan Cafe, które mieściło się w środku naszego radia na pełnych obrotach. Tu coś jemy, tu pijemy. Wywiad na antenie. Tomek, nasz prezes już spokojnie owija wokół siebie Grażynę, managerkę zespołu. Coś tam ustalają, śmieją się. Generalnie dobra atmosfera, żeby zapytać.

– Pamiętasz mówiłem ci, że coś tam nagraliśmy…
– No. – Uśmiecha się, nie pamiętając Tomek.
– Mam te taśmy tutaj i mógłbyś dograć coś… jakbyś chciał …
– No mógłbym.

Idziemy w kierunku naszego studia nagraniowego. Lipa idzie. Ja raczej skaczę wokół, nie wiedzieć czemu podekscytowany. Wchodzimy do środka. Patrzę błagalnie na Ziułka.

– Masz te nasze taśmy.
– Mam.
– Dogralibyśmy do nich Lipę.
– Hmmm … nie da rady. Mam tylko ścieżkę instrumentalną i finalny mix. Nic z tym nie zrobię. Chyba … że zaśpiewacie razem.

Lipa rozgląda się po pokoiku. Wyluzowany, radosny. Ja, ze spiętym tyłkiem negocjuje.

– Nie dam rady. Chory jestem. Przecież widzisz, słyszysz.
– Nie masz wyjścia. – Ucina Ziułek. – Albo śpiewasz jeszcze raz, albo dupa zbita.

Gramy naszą piosenkę, żeby Lipa się osłuchał. Tekst jest prosty. Mówię. Tu wchodzisz. Tu krzyczysz i już. Ok? Ok!

Śpiewam. Nie wiem co gorsze. To, że generalnie nie wyciągam, dławiąc się smarkami czy że on się na mnie patrzy, jak śpiewam. Parę poprawek. Ziułek się cały czas marszczy. Przez chwilę zmarszczył się mniej.

– Lepiej dziś nie będzie. – Mówi spokojnie.
– Lepiej być nie musi… – Odpowiadam.
– No i jak jest, dajemy radę? – zagląda do reżyserki Lipa.

– Lepiej nie pytaj …