Notes cz.14 Stacja benzynowa. Manic Street Preachers
Jak ta jajecznica pachnie. Obok smakowicie wypieczony bekon. Chrupiące bułeczki, chyba jeszcze ciepłe. Kiełbaski różnej maści, w cebulce, lub bez. Sery, piętrzące się na żółto i biało. Kto tak pieczołowicie to sobie nakłada na talerz te smakowitości? No sam bym nie uwierzył. James.
– O cześć – rzuca uśmiechając się.- Witaj – staram się przekuć zaskoczenie w normalny, obojętnie sympatyczny wyraz twarzy. – Fantastyczne jedzenie.- Noooo takie nasze polskie. – odpowiadam lekko zdezorientowany spotkaniem. Cały czas myślę jak się zachować, aby ustawić balans między nastolatką, a pozorną obojętnością.- Rewelacja, chcesz trochę – Łyżka z jajecznicą wyciąga się w kierunku mojego talerza.- Nie dziękuję – Wewnętrzny głos swobodnie komentuje „jesteś debilem”. – Właśnie jestem na diecie.- Aaaa. Rozumiem. Też byłem, ale właśnie skończyłem. – rzuca z uśmiechem James, oddalając się do swojego stolika.
Fakt zrzuciłem kilkanaście kilo. Walczę ze sobą, ale walczę. Grubasy nie lubią oglądać grubasów w telewizji. Taki kraj. Zdrowy rozsądek podpowiada, że po wczorajszym spotkaniu kiełbaska, z cebulką i jajeczniczka, to właśnie to, o co prosi biedny, wyposzczony organizm.
Jak to nigdy nie można się zgrać z rzeczywistością. Lód szkodzi piciu, a codzienne, normalne życie nie sprzyja odchudzaniu.
Zgarniam jakiegoś łososia i trzy kawałki grejpfruta. No dobra plaster sera … dżizas białego, chociaż ten żółty tak się uśmiechał.
– Ty zwariowałeś do reszty – patrzy na mnie Monika. – Cały dzień na scenie na jednej rybce i owockach.
– Nie mogę bo mnie rozedmie.
– Co miałeś zgubić to zgubiłeś. Wracaj i nałóż sobie porządne śniadanie.
– Nie mogę. – odpowiadam chyba stanowczo, a oczy zaciągają się zapachem, stojących obok smakowitości. Nie odpuszczaj sobie kochanie, myślę niezbyt stanowczo. Dociśnij. Proszę w myślach.
– Tobie odwaliło do reszty. Nie zachowuj się jak neofita.
Czyta w moich myślach normalnie.
– Jak nie zjesz to ja nigdzie nie idę, posiedzę w pokoju. – odpowiada moja lepsza połowa.
– Daj spokój…
– To postanowione.
To zawsze działało i niestety działa :).
Powoli! Powoli … przecież nie będę biegł. Trochę szacunku dla diety. Wracam do stołu z rozsądnym talerzem wszystkiego. Te bułeczki … o mamo! Monika patrzy się na mnie wymownie i tradycyjnie rzuca od niechcenia.
– Teraz to mnie musisz ładnie poprosić
– No proszę …
– Ładnie poprosić …
Mam wrażenie, że królowa angielska spożywa ze mną proste hotelowe śniadanie.
– No … ładnie proszę …
Twarz zabłąkanego cocker spaniela zawsze robi swoje.
Tymczase w hali próby trwają w najlepsze. Zaglądam do garderoby. Iga i Owca stoją przy moich kreacjach. Powiedzmy sobie szczerze, nasz stylista przy mnie osiwiał. To nie, ha ha to … na pewno nie, a to … o kur.. …nigdy. Spokojnie oceniałem propozycje. W końcu coś tam sobie wybrałem z tych ciuchów.
– No dobra. – ta zaskakująca aprobata moich wyborów, nie wiedzieć czemu, wzmocniona była machnięciem ręki. To pewnie taki nowy warszawski gest, pomyślałem z nadzieją.
– Może być? Mnie się podoba.
– Ta … to najważniejsze. Tylko pamiętaj, ja ci to ułożę w cztery zestawy.
– To jedne portki i koszulka nie wystarczą.
– Daj spokój host musi się przebierać w trakcie show.
– Aha …
Host. Jestem jakimś komputerem? Co za czasy. Do brzegu, host. Czy jest na sali encyklopedia rozrywki?
Uff! Generalna za nami. Wszystko raczej poszło dobrze. Konrad wprawdzie cały czas recytuje rzymskie poematy, ale czasem się uśmiecha. Kilka razy coś poprawialiśmy, ale starałem się trzymać brzegu, stojąc w wyznaczonym miejscu.
James, Nick i Sean spacerują w wielkim namiocie, w którym ustawiliśmy garderoby. Nie mam czasu, żeby zamienić chociaż słowo, ale widzę, że Pegaz już się nim odpowiednio zajął. Szybko zaspokajam głód, ze stojących i parujących smakowitościami bemarów, patrząc jak moi bogowie muzyki znikają za zakrętem, z Panem Zielonym, w cywilu. Pocieszam się sporą porcją ziemniaków. O matulu! Nie jadłem ich pół roku, co za smak. co za aromat.
Zaczynamy. Wybuchają światła i energia ludzi pod sceną.
Stoję, mówię. krzyczę. Wszystko wokół mnie wydaję się bezszelestnie przewijać. W przerwach wpadam do garderoby. Najmniejszego pomieszczenia, w którym mogę się przebrać. Iga i Owca doradzają.
– Fuck it bejbe! To słabe. – krzyczy Owca.
– Nie! No tego nie zakładaj. – wtóruje Iga.
Takie radykalne podważenie aksjomatów stylizacji dodaje mi otuchy. Razem przeglądają ciuchy i wybierają zestaw wyjściowy.
– Spodni już nie będę zmieniał? – pytam z nadzieją.
– A po co? – rzuca Owca
– Buty chyba powinien – Iga zagina pytaniem czasoprzestrzeń.
– No buty tak. – odpowiada Owca. – Wiadomo góra i dół. Reszta się nie liczy.
– Miałem zakładać jeszcze ten filuterny kapelusik…
– Tylko nie to – Iga przysiada załamana na krzesełku, które dziwnym trafem, udało się wcisnąć do … no trzymajmy fason … garderoby.
– A co ty jesteś jakiś pump up dewaljum czy coś? – wymownie patrzy się Owca
Trochę zbawiennego pudru, dla zapoconego oblicza. Wreszcie czas na nich. Finałowe wejście. Wchodzę po schodach. Przybijamy piątki. Jak starzy kumple. Zupełnie jakbyśmy byli w trasie od kilku miesięcy i takie zachowanie jest dla nas zwyczajnie naturalne.
Grają. James śpiewa pięknie. Nick i Sean pięknie udają. Przerwa. Wbijam się na scenę. Zapowiadam nagrodę, którą wręczy Pegaz. Mistrz ceremonii pojawia się w zielonej poświacie. Kilka pięknych słów. Krzyczymy! James patrzy się na nas z wyraźnym rozbawieniem. Znikamy, a oni atakują nasze uszy cudownym … if you tolerate this …
Pierwszy raz jadę na after party. Mam wrażenie, że jedzie z nami cała Łódź. Specjalnymi autobusami, taksówkami. W środku klubu ścisk i ogólna radość.
Po kilku minutach w klubie mam w kieszeni kilka demówek, gotowych płyt, wizytówek. Patrzę na Monikę. Monika patrzy na mnie.
Wysiadamy z taksówki pod hotelem. Mini bar to jeszcze nie nasz finansowy zasięg.
Jak pięknie usytuowano tę stację benzynową pod hotelem. Człowiek odpowiedzialny za ten urbanistyczny hit znał po prostu życie :). Pierwsza w nocy, a kolejkaaaaa, że ho ho. Chwileczkę! Znam tę czapkę i kożuch.
– Hi! – uśmiecha się do mnie właściciel, którego jeszcze wczoraj chciałem całować po dłoniach.
I ten niski też jakiś znajomy.
– Nie lubisz after party – odwraca się w moim kierunku James, wyraźnie rozbawiony.
– Nooooo … nie bardzo – odpowiadam cudownie zaskoczony.
Na szczęście czuję niemniej cudowny uścisk kobiecej dłoni, który nie pozwala mi się wzbić nad poziom małej dziewczynki.
– Dużo płyt w kieszeniach? – nawet nie pyta, ale stwierdza James.
– Aha – wyrzucam z siebie potok słów, sprawdzając odruchowo czy widać pękate kieszenie kurtki.
– Znam to…
– Ja poznaje…
– Oh! Hi … 😉 This, this and this – odwraca na chwilę głowę James, w kierunku zaskoczonego sprzedawcy.
Wszyscy w sklepie sprawiają wrażenie zaskoczonych obecnością zagranicznych gości. Niby gdzieś ich widzieli, ale do końca nie kojarzą. Ot vox populi, vox polo!
Wracamy do hotelu. Baśniowy element rzeczywistości delikatnie obija się o nasze kolana.
– Macie rewelacyjne stacje benzynowe. – śmieje się James.
– No staramy się 🙂