Notes cz.10 Heartburn

Nareszcie! Na grafiku w Cytrynie pojawiło się kilka terminów supergrupy Heartburn. Czekaliśmy na ten moment. Chyba jak każda kapela, która niespodziewanie znajduje bezpieczną przystań dla swoich marzeń, wybijanych rytmem perkusji i sekwencjami riffów. Możemy po prostu wejść i próbować do woli.

 

Trochę jednak nie do końca tak, jakbyśmy chcieli… Większość wolnych terminów nie nastraja nas optymistycznie. Możemy grać wprawdzie wcześnie rano w weekendy, ale w tygodniu zostają nam tylko martwe godziny, kiedy każdy z nas ma „zajęcia obowiązkowe”.

Terminy terminami, a nasze życie toczy się swoim rytmem. Ja biegam między uczelnią i zebraniami w radio. Cały czas radzimy, spotykamy się, prężymy, dyskutujemy, kładziemy wykładzinę, albo ustawiamy meble, jak to w radio :). Komar próbuje ogarnąć życie rodzinne i swoją maleńką córeczkę. Przemek znika całkowicie w ciągu tygodnia , zatapiając się w swoim świecie. Bartek chodzi własnymi ścieżkami. Tylko Rolka zawsze ma czas na granie.

Weekendy zbliżają nas do siebie. Nie wiem co musiałoby się zdarzyć żebyśmy nie pojawili się na próbie w sobotę i niedzielę. Fakt, cholernie wcześnie. Czasem z Komarem wracamy prosto z imprezy, ale jednak! Jesteśmy. Zespół w pełnej gotowości. Lekko zaspani rozmawiamy o tym co wydarzyło się w tygodniu. Suszę wypełniamy wodą. Rozstawiamy paczki. Wypełniamy wodą suszę. Wyciągamy perkusję Komara, schowaną na zapleczu. Gdzieś na samym końcu, za innymi prawdziwymi, lśniącymi. Jednak patrzymy na nią bez wstydu.

Wreszcie gdzieś podpieprzyliśmy dużą plandekę i teraz przykrywamy nasz instrument, jak inni, profesjonalni muzycy. Nikt już nie myśli, że to walające się po zapleczu części. To zestaw perkusyjny, zebrany i złożony w trudzie, który pod przykryciem piętrzy się dumnie. Ocieramy się o profesjonalizm. Tak… ta plandeka naprawdę wygląda zawodowo.

Wszystko idzie zgodnie z planem. Sukces jest w zasięgu. Tylko…

Czasem Przemek ma jakiś problem. Doooobra gramy na jedną gitarę. Komar musi zostać w domu z córką. Rolka stawia metronom, nawet będzie równiej. Bartek ma właśnie zaliczenie. Komu do cholery potrzebny jest bas?! Przemek podegra na basowych strunach i jest git. Ha! Ja też czasem nie mogę. Po prostu mam wielkie kolokwium i chociaż na dzień przed, trzeba się pouczyć. Usiąść na chwilę nad książką i poznać proste zasady pływania w oceanie egzaminacyjnej wiedzy. Moi przyjaciele coś tam zaimprowizują, pogadają i pójdą do domu. Tylko Rolka ma zawsze czas na granie.

Pomimo problemów życia codziennego coś tam jednak jednak powstaje. Mozolnie. Dźwięk za dźwiękiem. Zaczynamy chyba uzyskiwać jakieś brzmienie. Jeszcze nie wiem jakie. Dźwięki stają się wreszcie zgrabne. W końcu Rolka ma zawsze czas na granie.

Piszę tekst. Mam chwilę. Chwilo trwaj. To niewiarygodne. Nigdzie nie biegnę, nie jadę. Po prostu usiadłem przy biurku i już. Na papierze kwitnie, schowane pośród liter coś. Coś o owadach, które swoim zachowaniem mają uosabiać ludzkie przywary. Ta Biologia, odciska jednak swoje piętno. Niespodziewanie pod piórem rośnie wielka przenośnia, ocierająca się o personifikację. Profesor Parniewska, moja rewelacyjna nauczycielka polskiego z liceum, byłaby dumna. To właśnie przez nią, albo dzięki niej, pisze swoje pierwsze wiersze. Potem już nie piszę.

Zresztą tekst piosenki jest tak mocny i jednocześnie penetrujący wiele dziedzin wiedzy, życia, że powinno się nim zachwycać połowa ciała pedagogicznego XXIV LO, z profesor biologii na czele. Można powiedzieć tekst interdyscyplinarny. Wreszcie, poza coverami, mamy coś swojego. Szybko powstają kolejne dwa numery. Improwizuję w języku „belgijskim”, zwanym przez innych „indiańskim”. Robię to chyba na tyle dobrze, że chłopaki uczą się na pamięć tekstu.

Trzy własne kawałki i kilkanaście standardów to już coś. Ha! W końcu Beatlesi w czasach pobytu w Hamburgu jechali tylko standardami. No … i jak daleko zaszli. Najważniejsze to wyjść do ludzi. Pokazać się. Ile można grać w piwnicy… przepraszam na scenie w Cytrynie. Nie możemy chować tego absolutnego piękna dla siebie. Już najwyższy czas. Powinniśmy zorganizować koncert!

Jest taka możliwość. – Spokojnie studzi emocje Michał. – Koszty klubu są pokryte, ponieważ jesteś członkiem, moim zastępcą, studentem tej wspaniałej uczelni… Tylko… – Pytam nieśmiało wiedząc, że gdzieś ukryty jest haczyk. … no … trzeba pokryć koszty nagłośnienia i tu jest problem… musiałbyś ściągnąć ze … trzysta … może czterysta osób. – Kontynuuje, wzdychając Michał. – Wtedy jakoś byśmy to wszystko dopięli. Trzysta… – Krew odpływa mi w bliżej nieznanym kierunku. – Myślę, że damy radę. – Odpowiadam, opierając się lekko o ścianę.

Szybko kalkuluję. Musimy załatwić jakieś supporty. To w końcu źródło kolejnych widzów. Chyba znamy razem tyle osób, aby zapełnić Cytrynę. Pytanie brzmi. Czy te osoby będą miały na tyle ochoty, aby przyjść na koncert kilku szarpidrutów i zapłacić za to 20 000 złotych. Niby nie dużo, jak na tamte czasy, jednak zawsze to wyrwa w studenckim budżecie.

Akcja koncert rozpoczyna się. Każdy ma za zadanie ściągnąć jak najwięcej osób. Jak to zrobić w czasach, kiedy nie można było rozesłać zaproszeń mailem. Upss … nie było internetu. Kiedy nie można było założyć wydarzenia na fejsie. Mark Zuckerberg jest jeszcze w podstawówce. Kiedy nie można było po prostu wysłać sms-a do znajomych. Aparat telefoniczny z tarczą nie dawał takich możliwości.

Naszym e-mailem była zwykła rozmowa na uczelni ze znajomymi. Sms-em informacja podawana dalej. Fejsem była Piotrkowska. Cudowna ulica. Prężyła się niczym silny kręgosłup, zdrowego łódzkiego organizmu. Wystarczyło się na chwilę zatrzymać, aby spotkać kumpli. Przy bagietkach, w pasażu Schillera, w okolicach siódemek, pod stopami Kościuszki … .

To był kanał przekazu informacji. Miejsce spotkań. Najważniejsze miejsce. Każdy wiedział, że na Piotrkowskiej trzeba bywać. Pokazywać się. Przechodzić, siedzieć, stać. Po prostu być. Zawsze wpadało się na kogoś. Zawsze ktoś machał do ciebie… Spotkamy się jutro na Piotrkowskiej. Tak się rzucało na do widzenia. Nie w knajpie, nie w kawiarni. Po prostu na ulicy.

Dziś ta piękna ulica chyba umiera, rozdrapana przez dwa hiper-market-molochy. Wtedy tętniła życiem i możliwością kontaktu z innymi.

Nam dawała szansę.

Nie wiem jak to zrobiliśmy, jak daliśmy radę, ale tego wieczoru Cytryna wypełniła się po brzegi. Michał dyskretnie klepnął mnie w plecy, dając znać, że jest pod wrażeniem. Kasa się zgadzała i może nawet zostanie coś do podziału. Wielki oddolny, bezinteresowny ruch zdał egzamin. Razem z nami na scenie pojawiły się inne kapele. Razem zebraliśmy potrzebne kworum, dzięki któremu mogliśmy zabezpieczyć koszty i wreszcie kurwa zagrać. Wypluć z siebie emocje duszone przez tygodnie na wspólnych próbach. Miałem wrażenie, że jednocześnie mdleję, wpadam w gorączkę i cierpię na nadciśnienie. Do dziś przy publicznych występach towarzyszy mi ten dziwny stan.

Na początek Lazen Hags. Nasz basista Bartek grał równolegle w tym zespole. Jak mogliśmy mu odmówić występu. W mojej i Komara głowie pojawiła się niepokojąca myśl. Po co mu drugi zespół? Myśl w sumie nie pozbawiona sensu. Bartek był bardziej podekscytowany występem swojej drugiej kapeli, niż naszym. Kilka tygodni później porzuci nas właśnie dla nich. Na do widzenia dowiemy się, że z nami to było fajne granie, kumpelskie emocje. Z nimi jednak czuł, jak tworzy prawdziwą sztukę. Do dziś na dźwięk słów robimy prawdziwą sztukę, coś wielkiego, mam mdłości.

Tymczasem na scenie pojawiają się oni. Lazen Hags. Ich gitarzysta od pierwszych dźwięków skupia na sobie uwagę publiczności. Robert zawija czasoprzestrzeń swoimi riffami. Mam wrażenie, że ledwo zaczęli i już ukradli show. Na scenę wskakuje wokalista. Ubrany w kilt i ramoneskę zwraca na siebie uwagę. Jednoosobowe zjawisko sceniczne. Z jego ust wydobywają się spazmy, krzyki. Rzuca się przy mikrofonie, to wpada w konwulsje.

Patrząc z boku czuję, jak opuszcza mnie pewność siebie. Kurwa, dlaczego mam na sobie zwykły t-shirt, w jakimś słomkowym kolorze, kupiony na bazarze od Wietnamczyków?! Sprane dżinsy i zdeptane szczurki na nogach. Przecież to nie próba tylko koncert! Pierwszy koncert! O mamo. Patrzę na Komara, Przemka i widzę, że wyglądamy jak studenci na pracach społecznych. Tylko Rolka jakoś się prezentuje. Wiadomo on ma zawsze czas na granie.

Chyba już przegraliśmy. Ja przegrałem na starcie. No patrzcie państwo! Gwiazda wieczoru! Bono dla ubogich. Jak mogłem zapomnieć, że trzeba najpierw wyglądać, a potem grać.

Nieee, to nie koniec scenicznych rewelacji. Bartek, który niczym Bill Wyman, grając u nas opierał się o piec i leniwie trącał struny, tym razem jawi się jak wulkan energii. Skacze po scenie. Wije się. No. Naprawdę tworzy sztukę. Zachowuje się jakby miał 15 minut, aby przekonać grube ryby do podpisania kontraktu. Zastanawiam się, witając kolejnych gości klubu, czy to my go tak stłamsiliśmy, czy czekał na lepsze czasy, aby się rozwinąć… :).

Jako drudzy na scenie prezentują się nasi młodsi kumple z liceum. Lepiej Nie Pytaj. Co za durna nazwa, ale grają nieźle. Kilka standardów robi swoje. Sunshine Of Your Love pobudza pierwszych widzów do lekkiego podrygiwania. Mam wrażenie jakby ich wokalista jakoś nie współgrał z zespołem. Może to tylko moje wrażenie. Może po tym, co widzieliśmy kilka chwil temu, teraz wszystko będzie wydawać się nijakie. Tymczasem LNP konsekwentnie przebija się przez szmer rozmów na sali. Wszyscy skupieni na swoim scenicznym zadaniu. Odgrywają pięknie kolejne dźwięki, statycznie, majestatycznie, ale jakby nie potrafili do końca nawiązać kontaktu z publicznością. Zbierają jednak na koniec zasłużone brawa.

Wreszcie czas na nas. Krótka przerwa. Zawieszamy nasz baner na kotarze wiszącej z tyłu sceny. Moluś pięknie wymalowała nasze logo na płótnie. Heartburn. Jak dobrze mieć uzdolnionych plastycznie przyjaciół. Przypinamy je szpilkami. To trudne zadanie, kiedy z emocji, strachu, tremy trzęsą się ręce. Trzyma się. Chyba mocno. Wiadomo. Gwiazda wieczoru i w tle logo. Ehh… Pełen profesjonalizm. Komar nabija pierwsze rytmy na perkusji, nasi znajomi na sali wyzwalają pierwsze , gardłowe emocje. Mam wrażenie pustki w głowie i czuję jak brakuje mi powietrza. Zanim jednak otworzę usta , wielka szmata z logo wypina się i spływa za naszymi plecami na podłogę …