Notes cz.9 Radio Manhattan początki
Przez kilkanaście kolejnych dni podniecamy się swoimi występami przy nadajniku. Wreszcie ktoś nas usłyszał. Ktoś o nas mówi. Kumple klepią nas po ramieniu. Nasze rodziny odkrywają w sobie miłość do radia. To już nie same zebrania i gadanie o tym co zrobimy. My już to robimy. Może nie do końca jak chcieliśmy, jak marzyliśmy, w zaciszu ciepłego studia i szumie nowoczesnych urządzeń. Jednak wreszcie coś się dzieje, namacalnie. Tworzymy nową rzeczywistość. Mamy tego świadomość.
Kolejne nocne zmiany na dachu wieżowca, spotykają kolejnych Bruce’ów Willisów. W ciągu dnia oglądamy płyty, które udało nam się zdobyć na nocne sesje. Oglądamy i słuchamy na wieży, stojącej w biurze. Nie możemy ich przegrać. Nie mamy laptopów i nikt jeszcze nie wymyślił formatu mp3. Jak to dziś wytłumaczyć cyfrowemu pokoleniu. Po prostu dotykamy, po prostu oglądamy okładki, po prostu żyjemy emocjami, po prostu słuchamy i upajamy się magicznymi dźwiękami. Wąchamy zapach drukarskiej farby z wnętrza pudełek. Jaramy się na maksa tym, że cząstka naszych ukochanych artystów jest z nami. Odkrywamy nowe przestrzenie muzyczne, bez barier stylistycznych, bez zbędnego napinania się. Nikt nikomu nie udowadnia swojej wyższości. Konsumujemy to, co akurat ktoś przyniesie.
Płyty CD są unikatem. Zdobycie kolejnych egzemplarzy graniczy niemal z cudem. Każdy z nas uruchamia wszelkie kontakty. Ci którzy pożyczają nam do grania magiczne krążki wykazują, w naszych oczach niemałe bohaterstwo. Kolejny compact, pojawiający się w biurze, traktujemy niczym zabytkowy obraz. Delikatnie z nabożną czcią wyjmujemy z foliowych pudełek. Brakuje nam tylko białych rękawiczek. Wszyscy wokół trąbią, że płyty CD są niezniszczalne. Widzieliśmy to chyba w „Sondzie” (taki mądry program w głupich czasach), albo gdzie indziej. Test rzucania i turlania płyt miał nas przekonać, że nowa technologia jest niezniszczalna. My wiemy swoje. Te błyszczące krążki wydają się takie delikatne, ulotne. Analogowe pozytywne reakcje w nowym, cyfrowym świecie, mają swój urok. Taki miejski vintage.
Jest konsoleta. Jak? Gdzie? Pomieszczenie po niedoszłym kinie w blokowisku Manhattanu wreszcie zostaje wyremontowane. Hmm … w zasadzie przystosowane do emisji. Pozostało tylko położyć wykładziny, posprzątać, wstawić biurka i prawie gotowe. No … bardzo prawie gotowe.
Hanka zarządza weekend robót społecznych. Stawiamy się wszyscy, chociaż prace społeczne budzą w nas wszystkich zrozumiałe, dla pokolenia wychowanego w duchu jedynie słusznej myśli, odruchy wymiotne. Tym razem nie robimy tego ku chwale wątpliwej ojczyzny i jeszcze bardziej wątpliwej partii. Teraz działamy dla siebie. Wreszcie robimy coś dla siebie! Bez zbędnych idei, frazesów zawieszonych w przemówieniu. Razem zagospodarujemy nasz własny kawałek rzeczywistości. Chyba jeszcze nie myślimy, że jakiś kapitalista próbuje nas wykorzystać. Wierzymy w naszą siłę, w nasze marzenia.
Robota wre. Dajemy z siebie wszystko. Mam wrażenie, że wesoła majówka rozgrywa się w marcu. Jednak nie na świeżym powietrzu, ale w zamkniętych pomieszczeniach blokowiska przy Al. Piłsudskiego 7. Przycinamy wykładziny, układamy je. Nosimy biurka, oooo… wreszcie dojechały. Niestety nie wszystkie. Reszta jest adoptowana z biura prezesa. Nigdy nie myślałem, że potrafimy tak doskonale improwizować. Ta cudowna improwizacja, radiowa bohaterszczyzna, stanie się moim nemezis.
Jest! Wypożyczona stara konsoleta radiowa pojawia się w naszym radio. Witamy tę kupę złomu jak angielską królową. Marek ustawia ją na środku newsroomu.
– Czemu nie w didżejce – ktoś rzuca pytanie.
– Tam stanie zamówiony sprzęt, jak wreszcie dojedzie – odpowiada spokojnie nasz szef techniki. – Ale to jeszcze potrwa.
– Ile ?
– Jakąś chwile – Rymując od niechcenia odpowiada Marek – Póki co nauczycie się miksować muzykę z dala od nadajnika.
Męska część ekipy oddycha z ulgą. W końcu nie każdy nosi przy sobie obie ołowianą blachę.
Marek ma w sobie to coś, co sprawia że nikt nie dyskutuje z nim. Jest poukładany, dokładny i przede wszystkim wyczulony na wszelkie techniczne aspekty emisji muzyki. Czasem rzucamy sobie pod nosem jakieś „ciepłe słowa”, ale po rozładowaniu emocji wszystko wraca do normy. Kurwa gdyby wszystko było tak uporządkowane Sex Pistols nigdy by nie powstali. No tak, ale z drugiej strony bez kogoś takiego (Chris Thomas/Bill Price) nigdy nie stworzyliby takiego arcydzieła jak „Nevermind The Bollocks”!. Można z tym żyć :).
Nie wiedzieć czemu liczba osób chętnych do pracy na konsolecie przerasta tych, którzy z narażeniem własnych jaj (sorki Viola czasem jajników) stawiali się do akcji „graj muzykę z nadajnika”. Nagle nawet ci, którzy chcieli czytać newsy poczuli w sobie moc. Moc didżejowania. Cholera tłum przed konsoletą, jak przed nocnym klubem. Niestety wszyscy mogą pomachać legitymacjami, nikt się nie rozstępuje.
Nie musimy już odtwarzać całej płyty. Możemy tworzyć swój program z płyt. Grać piosenki, jak w normalnym radio. Dobierać je z tego co przynieśliśmy i co pojawia się, powoli, mozolnie, w naszej płytotece. Z tego co pożyczyli inni. Informujemy naszych znajomych kiedy to właśnie my gramy. Z radością słuchamy komentarzy. Dzieje się.
Wkrótce w naszej wyremontowanej didżejce pojawia się profesjonalny sprzęt. Sprowadzony z zachodu. Marek i Janusz kręcą się przy nim. Ustawiają, regulują, cmokają, pieszczą. Mam wrażenie, że patrzą na nas ponuro, jak na stado barbarzyńców, którzy niedługo unicestwią swoimi paluchami elektroniczną boskość, technicznej doskonałości. Trudno. W końcu to barbarzyńcy poruszali imperia. Zaczynamy pracę na dwie konsolety.
Ta stojąca na środku newsroomu nadaje, bezgłośnie, muzykę na całe miasto i pierwsze reklamy, emitowane z nowego objawienia techniki. DAT-a. Cyfrowego magnetofonu. Taka płyta CD, ale na taśmie. Straszne bydle, niby nowoczesne i jednocześnie przerażająco nieczułe. Jak słoń w cyfrowym składzie porcelany. Startowało z opóźnieniem dwu, trzy sekundowym. Musieliśmy nieźle nakombinować i policzyć sekundy, aby emisja przebiegała bez przerw.
Ta druga, stojąca we właściwym studiu transmituje nasz program do gabinetu Tomka. My próbujemy swoich sił w didżejowaniu. Prezes i Hanka słuchają i oceniają. Takie wewnętrzne, radiowe talent show.
Czas mija niepostrzeżenie. Mam wrażenie, że cały czas biegnę. Rano uczelnia. Autobus. Dom. Autobus. Znowu uczelnia. Przecież nie można ułożyć zajęć w sensownym ciągu. Autobus. Dyżur na „bezgłośnej”. Tramwaj. Uczelnia ponownie, jakieś wieczorne laboratoria czyli udowadnianie prawd oczywistych. Autobus. Niestety ucieka. Uderzam z buta w górę Piotrkowskiej. Wpadam do radia w ostatniej chwili. Poprawka programu w wewnętrznym radiowęźle, z głosem. Trzeba odsapnąć i powiedzieć do mikrofonu coś sensownego. Co sensownego? Nawet nie miałem chwili żeby pomyśleć.
Wyjmuję płyty. Patrzę na nie, słucham pierwszych dźwięków, które pojawiają się w słuchawkach… wszystko się wycisza … uspokaja … już serce nie bije, jak szalone. Spokojnie… wchodzę w rytm, dostrajam emocje do dźwięków … nie wiem jak to się dzieje, ale słowa płyną same. Nie wiem czy mówię z sensem. Po prostu mówię, słucham, oddycham, gram na gitarze, perkusji, klawiszach … mówię. Już koniec. Wpada kolejny kandydat na didżeja. Zasapany … Autobus. Dom. Łóżko.
– Nie powtarzajcie piosenek na swoich dyżurach. – mówi Tomek na kolejnym zebraniu. – Chcemy poznać was z każdej strony.
Mam wrażenie, że cierpi na schizofrenię. W jego biurze jednocześnie gra radio z programem emitowanym przez nadajnik i głośnik z naszymi głosowymi wypocinami. Może sklaejają mu się piosenki z dwóch źródeł. Jak on i Hanka w tym się połapią. Janek bezszelestnie ślizga się w tle. Czy węże słyszą?
Wreszcie dostajemy swoje legitymacje. No teraz jesteśmy radiowcami pełną gębą. Jeszcze nie mówimy do mikrofonu, jeszcze gramy tylko muzykę, ale już jesteśmy miejską legendą i teraz możemy to udokumentować. Mam wrażenie, że ta kartka z logo radia pęcznieje w moim portfelu, albo to ja pęcznieje mając świadomość jej posiadania.
Siedzimy na moście. Wszyscy oglądają oklejony folią kawałek papieru, z pieczątką Regionalnego Towarzystwa Publikacyjnego.
– No kurwa! – mówi z uznaniem Komar.
– Nooo – Odpowiadam.
To magiczne słowo, tak znienawidzone przez ludzi obleczonych w poprawność. Tak pięknie zakrzywiona w polskości łacina. Potrafi oddać czasem wszystko.
Legitymacja staję się magicznym kluczem do wieczornych radości miasta. Impreza podyplomowa filmówki w teatrze? Chyba cała Łódź chce tu dziś być. Przed wejściem kłębi się tłum ludzi.
– Hej jesteśmy z Manhattanu – Ignatz dumnie macha bramkarzowi przed wejściem.
– Dobra ilu Was jest – Rzuca od niechcenia posiadacz szerokiej klaty, na której opina się błyszcząca marynarka. Zgadnijcie jaką miał fryzurę? 🙂
– Kilku – uśmiecha się Szymon – każdy ma swoją legitymację.
Podnosimy do góry nasze zafoliowane papierki, tłum leniwie rozstępuje się przed nami. Słyszę szepty – To ci didżeje z Manhattanu. No po takim tekście już nie idę, po prostu wpływam do środka.
Chcemy wejść do klubu Studio? To wchodzimy. Sytuacja się powtarza. Setka ludzi, stojących w kolejce przed najmodniejszym miejscem w Łodzi rozstępuje się. Machnięcie naszą legitymacją otwiera drzwi i sprawia, że siadamy przy zarezerwowanym stoliku, dostając darmowe drinki.
Czasami czuję się jak Henry Hill w pierwszych sekwencjach „Chłopców z ferajny”. Wszystko jest na wyciągnięcie ręki, wszystko da się załatwić. W prawdzie nikt nie zapala lampki na dostawionym szybko stoliku, ale płyniemy przez miasto. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, jak dobrze że ten festiwal, rzekomej popularności, trwał tylko kilka tygodni. Zaszumiało nam w głowach, ale nie odurzyło. Wkrótce mieliśmy zderzyć się z prawdziwym życiem i prawdziwymi problemami.
Ale teraz chwilo trwaj …