Notes cz. 8 Salon 204 i Radiohead

Lato 1994. Tak … to było piękne lato. Zresztą jak wszystkie lata w naszych wspomnieniach. Najczęściej zawsze są słoneczne, gorące, cudowne, wręcz nieskazitelne. Te szare, deszczowe i burzowe najczęściej toczą się właśnie za naszymi oknami.

Rafał jak zwykle siedział wieczorem podczas Listy 20 i1, na stanowisku producenta, z nogami wywalonymi na biurku. Ja z Violą, za szybą studia odliczaliśmy kolejne kawałki. Taki normalny piątkowy wieczór w radio, z listą przebojów w tle. My, pełni didżejskiego animuszu podnosimy samopoczucie łodzian, racząc ich najlepszymi piosenkami. Rafał czuwa nad wszystkim, z wrodzonym, szlachetnym dystansem do otaczającej rzeczywistości. Odbiera telefony od słuchaczy. Jedne przekazuję nam na konsoletę. Inne wyglądają na prywatne. Po kolejnym z nich wchodzi do didżejki.

– Ej Bisior dzwonił Andrzej, mówiąc że robi koncert tych twoich wyjców z Radiohead w Sopocie.
– Ooooo … naprawdę – wydukałem lekko zapowietrzając się.
– Festiwal jakiś organizuje i oni tam zagrają…

Powiedzmy szczerze w tamtych czasach przyjazd młodego zespołu, który jarał nasze uszy i tarmosił ośrodki zachwytu muzycznego w mózgu, nie był tak częstym zjawiskiem, jak obecnie. Festiwale raczkowały. Koncerty zachodnich gwiazd zaskakiwały nas tak często, jak wizyty jednorożców w parku śledzia.

Taki piątkowy, niespodziewany, wieczorny news był wydarzeniem. Był cholernie mocnym wydarzeniem, z cyklu rozstępują się chmury i jasność uderza w nas centralnie, a w uszach anielskie chóry śpiewają … But I’m a creep, I’m a weirdo. What the hell am I doing here?…

– To co? Montujemy ekipę i jedziemy. – uśmiecha się szelmowsko Rafał.

No pewnieee! Oczywiście jedziemy, szalejemy w pierwszym rzędzie. Wdzieramy się na scenę i skaczemy z niej w morze wyciągniętych rąk…

– Nie mam kasy – wycieram ulotne marzenie sprzed swoich oczu.
– No błagam cię … Bisior – zaczyna Rafał – To nie jest powód. Zaraz wracam. Wszystko da się załatwić.

Regularne wypłaty nie były wtedy czymś oczywistym w naszym radio, zresztą jak w większości raczkujących stacji. Ich wysokość często była raczej symboliczna. Traktowaliśmy radio jak hobby, wyzwanie, nie licząc na kokosy. Chociaż w głowie żywo dźwięczały słowa naszego szefa z pierwszych zebrań. Sława, pieniądze, amerykański sen…

– Mogę ci pożyczyć. – proponuje Viola
– A z czego ci oddam… co?
– No tak …

Co jakiś czas zerkam przez szybę, obserwując naszego producenta żywo dyskutującego z kimś przez słuchawkę. Po krótkiej chwili wpada do didżejki, wyraźnie zadowolony.

– No dobra jest tak. Andrzej załatwia nam akredytację, dzięki czemu mamy darmowy wjazd na koncert. Nasz prezes wystawia nam delegację, więc coś tam będziemy mieć na przekąski i pokryje koszty przejazdu. Jedziemy i wracamy po koncercie czyli odpada nam nocleg. Do ekipy montujemy Ignatza i jego kumpla…
– Kumpla? – pytam zbity z tropu.
– … ma sprawny samochód i jest dobrym kierowcą.

Argument nie wymagający dalszej dyskusji.

Niewiele wiedziałem wtedy jeszcze o ekipie Radiohead. Coś tam przeczytałem na pierwszych stronach, jakie pojawiały się w raczkującym wówczas internecie, który docierał do nas z modemową siłą 56bps. Pochodzili z Anglii, wydali debiutancki krążek. Pablo Honey od ubiegłego roku kręcił się w moim discmanie na okrągło. Nie wiedziałem nawet dokładnie jak wyglądają. Nie byłem jednak napaloną nastolatką, aby nad tym ubolewać i bardziej niż wygląd kręciła mnie ich muzyka, na którą trafiłem w sumie przypadkowo…

Któregoś dnia, jak zwykle przed programem, wszedłem do Salonu 204, magicznego miejsca niedaleko radia, wypełnionego po brzegi płytami CD.

Z punktu widzenia dzisiejszych konsumentów mp3 pojęcie „magiczne miejsce”, w odniesieniu do sklepu płytowego, jest nadużyciem. Szczególnie jeśli zestawimy to z wyglądem dzisiejszych marketowych regałów, pełnych przypadkowo ułożonych płyt i niekompetentnych sprzedawców. Spróbujcie jednak przez chwilę zamknąć oczy i wyobrazić sobie, że jesteście maniakalnie uzależnieni od słodyczy. Nagle znajdujecie się w sklepie wypełnionym po brzegi tabliczkami czekolady. Wszystkie pieczołowicie ułożone są w swoich przegródkach i kuszą, a właściciel zna dodatkowo każdy smak i potrafi barwnie opowiedzieć o ich powstawaniu.

Wpadałem do Salonu 204 regularnie przed programami, aby pożyczyć kilka krążków do zagrania. Płytoteka radia nie imponowała jeszcze wtedy zawartością, a wytwórnie płytowe dopiero rozwijały swoje skrzydła. Na półkach zalegało kilka składanek z największymi hitami, ale te najlepsze kawałki trzeba było pozyskać samemu.

Miałem wrażenie, że Andrzej jest zakochany we wszystkich krążkach znajdujących się w sklepie. Każda płyta wydawała się być dla niego małym wszechświatem, historią zamkniętą w cyfrowym dźwięku. Za każdym razem, kiedy musiał rozstać się z którąś z nich na jego twarzy nie widać było radości, jedynie zrozumienie dla reguł biznesu.

Wizyta w sklepie Andrzeja miała jeszcze jeden walor. Właściciel Salonu 204 potrafił umiejętnie podrzucić smakowite krążki. Dzięki niemu pewnego pięknego dnia poznałem Siamese Dream – Smashing Pumpkins. To on pomachał w moim kierunku debiutancką płytą Rage Against The Machine, Jane’s Addiction, Mother Love Bone. Był w tamtych czasach, dla młodego prowadzącego, żywym połączeniem googla, wikipedii, youtuba i czego tam jeszcze chcecie.

Pewnego dnia wyciągnął w moim kierunku rękę na której leżała płyta z dość niepozorną okładką. Jakiś dzidziuś wyglądający ze środka kwiatka. Co to jest? Piosenki z domowego przedszkola?Antologia piosenek Żaby Moniki? Lekko infantylną z pozoru okładkę zaburzała, na szczęście, alternatywna, jakby maszynowa czcionka, z napisem r a d i o h e a d

– Masz posłuchaj – powiedział Andrzej – Będzie ci się podobać.
– Hmm – nieufnie wyciągnąłem rękę po krążek.
– To takie brytyjskie, gitarowe łomotanie, z duża porcją fajnych melodii. Już robi się o nich głośno w Wielkiej Brytanii. Zacznij od Creep – polecił na koniec.

Sobota w radio to zawsze fajny czas. Nikt się nie kręci po studio. Słuchacze wydają się bardziej zrelaksowani. Prowadzący również. Czas wydaje się płynąć bardziej leniwie. Przywitałem się, zaczynając program i odpaliłem na odsłuchach gorący krążek. Tak jak polecał Andrzej to był Creep. To był cholernie dobry wybór. Było głośno. Powietrzna gitara w moich rękach drżała. Niewiele myśląc odpaliłem utwór na antenie… Kolejne dni i tygodnie, to kolejne odkrywanie i smakowanie dźwięków Pablo Honey.

Startujemy o świcie, musimy być wcześnie w Sopocie, aby odebrać nasze akredytacje. Wesoły samochód rusza na powitanie muzycznej przygody. Docieramy po kilku godzinach do celu. Zmęczeni, ale gotowi na emocje. Meldujemy się w biurze festiwalowym. Rafał, jak sprawny manager załatwia wszelkie formalności. Przybijamy piątkę z Andrzejem w przelocie i … mamy sporo czasu. Jest 11 rano. Konferencja prasowa dopiero po 14.00.

Nie będziemy rozbijać się po Monciaku, nie ta zawartość portfela. Wchodzimy na molo, gdzie wieczorem wystartuje festiwal. Mamy wszystkie możliwe przepustki, nikt nas nie zatrzymuje. Siadamy na samym końcu. Wpatrzeni w morze gadamy o duperelach. Jak dobrze wyrwać się na jeden dzień z miasta i spojrzeć na morze.

Wydaję nam się że czas szybko mija, a tu dopiero na zegarku południe. Mamy ochotę na kawę. Morska bryza oszołomiła nas na tyle, że oczy, zamiast bystro patrzeć, kleją się do snu. Miało być upalne lato wspomnień, a tu rześki, nadmorski poranek.

Ignatz z kumplem postanawiają pokręcić się jeszcze po okolicy. Ja z Rafałem wchodzimy do kawiarni, która znajduje się w ustawionym na molo namiocie. Wzrok powoli przyzwyczaja się do półmroku panującego w środku.
Siadamy przy stoliku. „Kawa i wuzetka” wydaje się brzmieć odgłos „Misia” nad naszymi głowami. Lata mijają, komuny nie ma, a niektórzy nadal biją się o „złotą patelnię”. Wygląda na to, że ideologia nie w systemie, ale w głowie.

Rozciągamy się w fotelach, sącząc kawę, której cena niebezpiecznie ociera się ustawowy koszt diety na delegacji. Eh … jak dobrze, że tata wcisnął kilka złotych przed wyjazdem, na wszelki wypadek.

Układam na fotelu obok, z czułością, magnetofon reporterski. Oczko w w głowie naszej firmy. Przenośny w nazwie, w zestawieniu z gabarytami to wielki oksymoron. Cały dzień pilnuję go jak jajka Faberge, wypożyczonego na wystawę. Kosztuje więcej niż nasza roczna pensja. Pasek wrzyna mi się w ramię.

Staramy się zminimalizować swobodne siorbanie, tak żeby kawa zbyt szybko nie zniknęła z naszych szklanek i abyśmy nie musieli zbyt szybko opuszczać tego pięciogwiazdkowego namiotu.

Obok nas zalegają jacyś Angole. Zmęczeni tak jak my. Zupełnie jakby przejechali z Łodzi do Sopotu i pospacerowali po molo. Chyba mają większą delegację, albo tata przed wyjazdem wcisnął im więcej banknotów. Na ich stoliku obok kaw zalegają butelki po piwie i talerze po zupie dnia. Wyglądają jak marynarze, którzy zeszli ze statku po długiej podróży. Rzeczywiście zmęczeni turyści. Jasny blondyn, z kaprawym oczkiem, naciąga grunge’ową czapkę i próbuje przysnąć. Koleś z popersem sprawia wrażenie dziecka specjalnej troski. Pozorna nieśmiałość gubi się w jego nad-reaktywnych ruchach głowy i ręki. Łysy coś tam czyta. Tylko ten wysoki z dłuższymi włosami spogląda w naszym kierunku. Wygląda jakby go coś wkurzało.

Aha spokojnie … chyba kończą im się fajki. Wysoki zbiera się w sobie i przechyla się wreszcie w naszym kierunku, pytając grzecznie czy możemy go poczęstować. Nie wyrywam się. Polski przemysł tytoniowy, którego reprezentacja spoczywa w moje kieszeni, mógłby go chyba zabić. Rafał, człowiek światowy, częstuje syna Albionu tradycyjnym, międzynarodowym, czerwonym kowbojem. W końcu nazwa festiwalu zobowiązuje. Ja wyciągam zapalniczkę i podaję ogień. Co jak co, ale ogień mamy już na światowym poziomie.

Zamieniamy kilka zdań. Tak leniwie rozciągnięci na fotelach, zanurzeni w kowbojskich oparach.
– Skąd jesteście?
– My z Łodzi.
– My mieszkamy niedaleko Oxfordu.
– Przyjechaliśmy na festiwal.
– My jeździmy po Europie i akurat trafiliśmy tutaj.
– Takie wakacje?
– Trochę w pracy, a trochę na wakacjach.
– O, to zupełnie jak my.

Oczywiście zachwalamy nasze morze. Udzielamy kilku wskazówek, co warto zobaczyć, a czego się wystrzegać. Typowe porady z cyklu: Uratuj sympatycznego Anglika, którego poczęstowałeś właśnie fajkami, przed zaradnością rodaków.

– Aaaa i nie kupuj tutaj papierosów – mówię.
– Dlaczego? – zdziwienie maluje się na twarzy rozmówcy
– Ceny są w knajpie dwa razy wyższe – wtrąca Rafał. – Nawet trzy. – konfrontuje swoją wiedzę z cennikiem namiotowej kawiarni.
– To gdzie kupujecie papierosy – pyta przybysz.
– W kiosku ruchu – odpowiadam.
– ??? – nasz brytyjski sąsiad marszczy się, sygnalizując brak zrozumienia. Już w zakręcie czołowym mojego mózgu rodzi się próba tłumaczenia w którym słowo movement ma ochotę odegrać sporą rolę.
– Taka budka, przed molo, z gazetami, newsstand – swobodnie po angielsku wrzuca Rafał, ratując sytuację.
– Tam są najtańsze – dodaję z uśmiechem.
– OK … dzięki.

Zbliża się godzina konferencji prasowej z gwiazdami. Wstajemy od stołu i wychodzimy. Machamy na pożegnanie. Anglicy też powoli zbierają się i opuszczają lokal, wywołani przez jakiś swoich znajomych. Idziemy w kierunku Grand Hotelu po drodze zgarniając Ignatza. O dziwo poznana przed chwilą ekipa idzie za nami. Wchodzimy do hotelu i kierujemy się, pokazując identyfikatory, do sali, w której gromadzi się kwiat dziennikarstwa. Siadamy na krzesłach i to nawet w pierwszym rzędzie, patrząc ze zdumienie, że kolesie z kawiarni siadają za stołem.

Kurwa mać! Co to jest! Krzyczę w myślach. To to jest Radiohead! Ci zaspani marynarze z kawiarni to moi muzyczni idole?! Siedziałem ponad godzinę z nimi, stolik w stolik i nic nie nagrałem?! Podpalałem fajkę O’Brienowi i nie ma nawet głupiego id-sa! Udzielałem porad jak kupić tanio fajki i nic?!

Konferencja mija w tle. Mam wrażenie że śpię, Nie reaguję na spojrzenia Rafała, którego cała historia rozbawiła wyraźnie. Zapominam włączyć reporterski magnetofon. Tak sobie siedzę. Wielka dziennikarska pierdoła. Do świadomości przywołuje mnie dopiero głos prowadzącego konferencję:

– Zespół nie udziela prywatnych wywiadów i nie nagrywa id-sów na sali. Osoby umówione na wywiady prosimy do sali obok.

Jak nie nagrywa?! 600 kilometrów i zero efektów?! Jesteśmy kolesiami z lokalnego radia i nie mamy raczej umówionego wywiadu, jak wielcy mistrzowie ogólnopolskiej radiofonii. Za wysokie progi.

Lokalni radiowcy, wśród nich ja, po tych słowach rozpoczynają szturm stołu prezydialnego. Każdy liczy, że w locie coś się uda wyżebrać. Jestem szybszy. Podbiegam do kumpla od fajek z kawiarni.

– Błagam, uwielbiam waszą muzykę, proszę nagraj kilka słów. – Próbuję przekrzyczeć hałas, wypychany przez organizatorów, patrzę prosto w jego oczy. – Gdybym tylko wiedział, że to ty.
– Dobra co chcesz – odpowiada Ed z uśmiechem – Jak widzisz tym razem nie mamy zbyt wiele czasu.
– Wystarczy – Hi I’m Ed O’Brian and you are listening to Radio Manhattan.

Głos gitarzysty Radiohead zostaje utrwalony na taśmie. Dziękuję ze szczerym uśmiechem i wychodzę szczęśliwy przez drzwi sali konferencyjnej, że udało się chociaż tyle. Z tej perspektywy to aż tyle. Uczucie porażki zaciera 8 sekund nagranych na taśmie.

Wieczorem chłonę ze sceny wszystkie dźwięki, obserwując ze zdumieniem, jak „dziecko specjalnej troski” z kawiarni na molo, zmienia się w sceniczne zwierze, uderzając z animuszem w gitarę ….

…. dudum … dudum …

… a blondyn z kaprawym oczkiem słodko śpiewa…

…. I’m a creeeeeeep ….

ps. tak przy okazji koncert z tamtych czasów do ściągnięcia za darmo