Notes cz.6 Panlurid – Lou Reed
Wyprawa do Warszawy. Wszystko trzeba zaplanować, w drobnych detalach. Pociągi nie kursują tak często, jak dziś. W radio muszę załatwić zastępstwo. Komar bierze wolne w swojej robocie. Monika całkowicie rozumie, że musi sobie dać radę dziś sama w domu. Nie ma problemu przyjedzie do niej „Mamusia” :). Tak powinienem napisać, żeby podkręcić męską część ewentualnych czytelników. „Mamusia”. Jednak czy Wasza teściowa skakała z Wami na weselu w rytm Smells Like Teen Spirit. Moja tak i to już czyni ją kimś wyjątkowym.
Wysiadamy na Centralnym. Matko jak tu śmierdzi. Pamiętam jak z rodzicami zwiedzaliśmy, ten gierkowski cud architektury, wkrótce po jego otwarciu. Miałem wtedy jakieś sześć lat i pytałem się taty – czy to jest ten ziachód? Piękne poczekalnie, telewizory i dywaniki. Komu to przeszkadzało?! Gdzie się to wszystko podziało?! Stolica wita nas teraz wielką stajnią Augiasza, na której zatrzymują się pociągi. Dacie wiarę, że w latach siedemdziesiątych Dworzec Centralny był jednym z miejsc pokazywanych, obok muzeów i Pałacu Kultury, wycieczkom z prowincji…
Taaak … noo będzie Lou Reed w kongresowej – usłyszałem od Darka w słuchawce telefonicznej kilka tygodni wcześniej.
Może wyskrobiesz dwa bilety, po starej znajomości? – pytam trochę bez wiary.
Znajomość stara, fakt. Darek organizował koncerty i czasem podsyłał partię plakatów do rozwieszenia w mieście. Plakaty dostarczał bezpośrednio Paweł, który wpadał często do Cytryny, albo trzeba było je odebrać na dworcu, od konduktora. Wieczorem razem z Komarem i Siwym produkowaliśmy klej z mąki i dobrze się bawiąc, ruszaliśmy w miasto, oznajmić łodzianom o nadchodzących Odjazdach w katowickim Spodku. W podziękowaniu za trud promocyjny czasem wpadł jakiś symbol-pieniądz. Bardziej symbol. Częściej mogliśmy liczyć na bilety. Tak było i tym razem. Udało się wyrwać, wyprosić, wybłagać. No dobra niech zostanie dla potomnych, miałem rewelacyjny dar przekonywania :).
Z wytwórni dowiedziałem się, że przed koncertem odbędzie się konferencja prasowa. Muszę tam być. Dociskam Beatę, pracującą w Warnerze, udaje się. Mam akredytację. Komar może wejść ze mną. Będzie odtwarzał rolę wybitnego łódzkiego dziennikarza muzycznego. W końcu grał już w filmie i zdawał do filmówki, więc da radę. Zawsze stojące i potargane włosy, znoszona kurtka. Wygląda jak jakiś artysta. Wtopi się w warszawski tłum z łatwością.
To było dla nas jak wyprawa do sanktuarium rock’and’rolla, które wkrótce nawiedzi papież undergroundu. Na szczęście nie musimy brać pielgrzymkowych butów i peleryny przeciwdeszczowej, leczyć odcisków i maszerować w deszczu. Po prostu wsiądziemy w pociąg i spotkamy dziś Boga muzyki. Legendę, wzorzec metryczny kultowości. Kogoś kto 40 lat temu rozsadził plastikowy świat, brudną muzyką i tekstami opisującymi rzeczywistość.
Uwielbienie dla Lou Reeda łączyło mnie i Komara od dawna. To on pewnego popołudnia przyniósł starą kasetę.
Posłuchaj – powiedział włączając Sunday Morning.
Wiedział, że siedziałem mocno w latach sześćdziesiątych, więc będzie mi łatwiej, w ten sposób zacząć nową, muzyczną przygodę. Kiedy nasyciłem się dźwiękami, mówiąc jakie to zajebiście piękne, zagrało I’m Waiting For The Man.
Słuchaj! To jak zapowiedź Sex Pistols – kontynuował – Stary … taka mała przepowiednia. To trzeba znać!
Od tej chwili, z roku na rok, na mojej półce powoli piętrzyła się potężna kolekcja płyt Velvet Underground i solowych krążków mistrza brudnych dźwięków. Właśnie ukazał się jego najnowszy album Ecstasy. Nie do końca przebojowa płyta, a nawet trudna w odbiorze, dla przeciętnego słuchacza. Dla mnie pod względem aranżacji pachniała oddechem arcydzieła jakim był New York. Kolejny odcinek gitarowych opowieści Lou.
Wychodzimy z dworca i na piechotę dostajemy się do Hotelu Bristol. Szybciej, łatwiej i taniej. Ładne miejsce na spotkanie mistrza. Siadamy w sali wypełnionej dziennikarzami. Marmury, kolumny, kelnerzy. Co chwila z Komarem trącamy się łokciami – o zobacz to ten, a to … ho ho … ten. No pierwsza liga warszawskich spotkań salonowych.
Wcześniej proszę Beatę, czy może załatwić autograf na jednej z płyt. No może uda się. Romek, który będzie prowadzić spotkanie spróbuje to załatwić. Daje jej Berlin, magiczny krążek.
Konferencja zaczyna się. Wszyscy zastanawiamy się jaki ON będzie. Podobno jest chimeryczny … nie lubi dziennikarzy. Tymczasem ON wchodzi na salę uśmiechnięty, odprężony. Szok. Spogląda na nas, spoza ciemnych okularów, jakby wysyłał sygnał – nie lękajcie się, dziś chcę być adorowany i uwielbiany.
Ze zdziwieniem zauważam po chwili, że nikt z wybitnych luminarzy muzycznego dziennikarstwa nie ma żadnych pytań. Jedni mają już umówione spotkania twarzą w twarz i siedzą dla zrobienia tłumu. Inni nie mają pojęcia o co pytać. Romek przy stole konferencyjnym dwoi się i troi, wymyśla pytania, moderuje.
Co za wieś – szepce Komar
No trochę – odpowiadam.
Komar podnosi rękę. Zadaje po angielsku pytanie. Wreszcie jakieś pytanie z sali.
Prowadzę wewnętrzną walkę ze sobą. Jestem jak sparaliżowany patrząc na Lou. Jest tak blisko. Zadałbym mu tysiące pytań… ale ten angielski. Nooo wychodzi teraz całe licealne lenistwo. Raz kozie śmierć. Wstaję. Zaczynam po angielsku kim jestem i … mozolnie … buduję pytanie. Pytanie będące zlepkiem uwielbienia, peanów pod adresem mistrza, wątpliwości… ale raczej już kończę po polsku. Roman, z wyraźną ulgą tłumaczy. W końcu już nie musi improwizować.
Nie jesteś chyba dziennikarzem – rzuca w moim kierunku Lou Reed.
Płonę. ON patrzy się na mnie. Mówi do mnie. Spokojnie, myślę – nie zachowuj się jak dwunastolatka na spotkaniu z Backstreet Boys.
No raczej nie. – mamroczę pod nosem podnosząc się z krzesła, jak uczeń złapany na ściąganiu. – Chyba bardziej jestem Twoim fanem.
Tak myślałem – uśmiecha się – Jeszcze żaden dziennikarz, nie zbudował tak rozbudowanego pytania. Well, you know …
Odpowiada. Sam dodaje jakieś fakty. Widać i słychać, że ma ochotę dziś pogadać z ludźmi. Mam spocone ręce. W głowie dudni kawaleria szczęścia, że nie wyszedłem na idiotę. Komar zadaje jeszcze jakieś pytanie. Ja też ośmielony o coś pytam. Z wrażenia nie włączyłem magnetofonu, aby zarejestrować konferencję. Zdarza się.
Romek kończy spotkanie. Nachyla się do Lou, wymieniają uwagi.
Jeśli ktoś ma jakieś płyty do podpisania, to Pan Lou Reed chętnie to zrobi. – informuje zebranych.
O mamo! Mogę podejść tak blisko. Drżącymi rękami ściskam plik książeczek. Jest ich sporo. Widzę, że Romek podaje mój Berlin, więc gdyby coś nie wyszło, jeden już mam. Stajemy przy stole. Reed podpisuje podsuwane płyty. Ma opuszczoną głowę, czasem podnosi wzrok i rzuca coś w naszym kierunku. Romek co chwila prosi żeby się nie pchać:
Panowie Pan Lou Reed pewnie jest zmęczony, no nie wszyscy naraz.
Nikt nie słucha. Każdy walczy o swój autograf. Przemieszczam się za plecami zebranych. Podaję swoje okładki. Raz z jednej, raz z drugiej strony. Tak żeby nikt nie krzyknął – hola hola ile tego kolego masz?! Wielka zbrodnia okładkowa wisi w powietrzu, a Roman jest czujny.
W końcu nie muszę się pchać. Pozostali podpisali już to, co mieli i odeszli od stołu. Tu tymczasem trwa praca zespołowa. Systematycznie podaję książeczki, Lou podpisuje. Już się nie wiercę wokół stołu. Stoję na wprost. Mój idol ma cały czas opuszczoną głowę. Jego autograf z biegiem czasu zmienia się z dopracowanego w lekko niestaranny.
Nagle z moich spoconych rąk wysypują się wszystkie okładki. Pięknym ślizgiem, podpływają w kierunku Lou. Ten lekko zaskoczony podnosi wzrok. Roman interweniuje:
Już wystarczy, no ile można, daj spokój Pan Lou Reed jest zmęczony.
To sformułowanie panlurid i panlurid pulsuje mi w głowie.
Leave him, he’s cool – niskim głosem odpowiada muzyk.
Anielskie trąby w moich uszach zwiastują zbawienie. Lou przygląda się kolejnym okładkom. Każda jest dla niego wspomnieniem, kawałkiem historii, małą opowieścią. Bierze w rękę Live at Max’s Kansas City. Uśmiecha się i mówi do mnie:
Nigdy nie widziałem kogoś z takim zbiorem moich płyt … – zamyśla się na chwilę.
Wiesz, że ta płyta nie powinna istnieć, gdyby nie…
Brigid Polk – strzelam jak prymus na lekcji, który spędził całe dni, aby przygotować swoją odpowiedź – Miała przy sobie magnetofon kasetowy, na którym zarejestrowała koncert.
Tak mam wrażenie, że zachowuje się trochę dziwnie. Wyrzucam z siebie słowa jak karabin maszynowy pociski. Lou otwiera szeroko oczy.
Rzeczywiście jesteś moim fanem – stwierdza z uśmiechem – Podoba ci się ten krążek?
No baaa …
Stan psychotyczny, w który powoli wpadałem ulatnia się, jak za dotknięciem magicznej różdżki. Odpowiadam. Już zupełnie rozluźniony, że ciężko podchodzić do tej płyty jak do normalnego albumu koncertowego. Dźwięk pozostawia oczywiście wiele do życzenia. No, ale w końcu to lata 60-te i ten magnetofon… Jednak to, co piękne w tej płycie, to zapis emocji, spotkania przyjaciół w pewien letni wieczór. O dziwo, kiedy nie ma wokół mnie innych ludzi, angielskie słowa same układają się same całkiem zgrabnie. Nagle wielki marker, którym Lou smaruje okładki, wypisuje się. Romek sugeruje, że to chyba znak, aby zakończyć spotkanie.
Musimy dokończyć co zaczęliśmy – odpowiada muzyk – Tę ostatnią podpiszemy tym cienkim długopisem. Będzie inna, a ty będziesz miał swoją historię do wspominania.
Wyjmuje go z kieszeni, autograf pojawia się na samej krawędzi albumu Magic And Loss.
Koniec. Zbieram swoje książeczki. Dopiero teraz rozglądam się po sali. Komar stoi pod ścianą wyraźnie rozbawiony sceną, która właśnie rozegrała się przy stole.
Lou Reed wymienia z organizatorami kilka zdań. Ustalają plan działania. Przystaje na chwilę z boku, pod ścianą i spokojnie czeka, aż będzie mógł opuścić pomieszczenie. Niedobitki dziennikarzy dopijają kawę, dojadają darmowe kanapeczki z cateringu. Słychać szum cichych rozmów. Korzystam z okazji. Podchodzę, tym razem śmielej, żeby jeszcze zamienić kilka słów. Raz kozie śmierć, w końcu okazał się dziś sympatycznym facetem. Chyba nie ucieknie przed chodzącym magazynem jego podpisanych płyt. Macham delikatnie na Komara. Podchodzi. Przedstawiam go muzykowi, mówiąc że to drugi jego największy fan w Polsce. Lou się uśmiecha, podaje rękę. Pytamy o koncert. Odpowiada, że dziś zagra utwory z najnowszej płyty Ecstasy. Pytam czy pojawi się jednak, jakiś jego sztandarowy przebój. Słyszymy, że dziś raczej nie. Robię oczy kota, z nadzieją że zmieni zdanie.
A gdybyś mógł usłyszeć trzy ulubione utwory – rzuca jakby od niechcenia – to jakie?
Yyyyyyyy … Sweet Jane, Dirty Blvd i …. – szukam w myślach, na Sunday Morning raczej nie ma szans…
I’m Waiting For The Man – ożywia się Komar.
… oczywiście – walę się w czoło – Perfect Day, po prostu klasyk.
To do zobaczenia na koncercie – mówi Lou – podaje nam ręce i wychodzi z sali, w otoczeniu ludzi z wytwórni.
W trakcie koncertu nie możemy usiedzieć na miejscu. Krótkimi bojowymi skokami, przemieszczamy się z ostatnich rzędów pod scenę. Ach ten Darek, jaki gest dla znajomych. Dalej już chyba nie mogliśmy siedzieć.
Z wielu stron kongresowej zmierzają inni. Nie wiem czy też mieli wejściówki od Darka, ale zapragnęli zobaczyć koncert z bliska. Ciężko słuchać muzyki swojego idola, w pozycji zadumania, godnego jedynie filharmonii. Ochrona odpędza nas, nie pozwala podejść bliżej. Zasłaniamy przecież widok wyfiokowanym damulom w pierwszym rzędzie, które wyglądają jakby urwały się z dancingu w Ciechocinku. Po chwili mistrz przerywa koncert, chyba dostrzega grupy szturmowe. Pokazuje na publikę swojemu managerowi. Po chwili ochrona rozstępuje się i z radością kładę swoje ręce na scenie, na wprost Lou Reeda. Chłonę każdy moment, dźwięk, ruch, sposób trzymania kostki. Muzyk rozkręca się z każdym utworem.
To już koniec? Nieee! Patrzę na Komara, którego oczy świecą się jak moje. To wszystko?! Nie skończymy tak tego wieczoru! Zaczynam śpiewo – krzyk. Flaj flaj, flaajełeej – wyjęty z kawałka Dirty Blvd. Tłum podłapuje. Po chwili wszyscy wyjemy na całe gardło – Flaj flaj, flaajełeej!
Efekt naszej wspólnej zbiorowej pracy przychodzi nadspodziewanie szybko. Zapalają się światła. Jeest!
Lou pojawia się z zespołem. Wydaje mi się, że lekko się uśmiecha. Zaczynają. Nie pamiętam kolejności … tych trzech piosenek na bis. Czy Sweet Jane było pierwsze, Perfect… drugie, a na koniec Dirty Blvd. Czasem marzenia się spełniają. Może to oczy kota zrobiły swoje, a może po prostu wystarczy być sobą i sprzedać odrobinę swojej pasji. Łapię jeszcze kostkę rzuconą ze sceny i wracamy do szarej rzeczywistości.
Stary on zaśpiewał twoje kawałki – drze się Komar na ulicy – no kurwa nikt nam nie uwierzy!
Kiedy wychodziliśmy z Hotelu Bristol, po konferencji, Lou przeszedł obok nas. Skinął głową na pożegnanie i w towarzystwie dwóch osób oddalił się, wtapiając w tłum na Krakowskim Przedmieściu. Razem z Komarem odprowadziliśmy go spojrzeniem. Ze zdziwieniem rozglądałem się wokół. O co chodzi. Gdzie paparazzi?! Czemu nie zatrzymały się autobusy? Dlaczego nikt nie reaguje? Środkiem Warszawy, lekko utykając idzie ikona rocka.
O! Coś się dzieje. A jednak! Małe zamieszanie. To jakaś kobieta, obwieszona plecionymi torbami, wyglądającymi, jak te kultowe ze stadionu dziesięciolecia, potrąciła Lou i popędziła przed siebie. Bohater moich muzycznych snów popatrzył się ze zdziwieniem. Strzepnął niewidzialny pył i lekko utykając ruszył przed siebie, niezauważalnie obecny… Jakby wypełnił tekst Dave’a Grohla:
There goes my hero, watch him as he goes.
There goes my hero, he’s ordinary.
… właśnie skończył 70 lat. Twoje zdrowie Lou upss przepraszam PanieLuRid …
— właśnie umarł …