Notes cz.4 – Heartburn i Cytryna

Szczerze mówiąc zupełnie nie spodziewałem się tego listu. Minęło w końcu kilka tygodni od przesłuchań. Życie pędziło do przodu ze zdwojoną siłą. Zupełnie zapomniałem o radiowym epizodzie. Uczelnia, dom, uczelnia, spotkania na moście z naszą paczką, dom, próby zespołu w Cytrynie…





Cytryna magiczne miejsce na mapie Łodzi. Stara sala teatralna, w której w latach siedemdziesiątych działo się podobno dużo. Podobno wtedy ostatni raz ją remontowano…

W garderobie, niewielkim, zakurzonym pomieszczeniu na zapleczu sceny, stały poukładane graty zespołów i stare fotele. Na małej przestrzeni nowe perkusje i piece mieszały się z instrumentami zapomnianymi przez światła estrady. Już niedługo z tych starych rupieci, najlepszy zespół świata zmontuje całkiem udany zestaw perkusyjny…

S.T. Cytryna kiedyś potęga, z której zostały tylko wspomnienia. Wyglądała tak, jak cała kultura studencka na przełomie epok. Z systemem uczelnianych dotacji, które odchodziły w siną dal i brakiem pomysłu na odnalezienie się w nowej, rodzącej powoli, komercyjnej rzeczywistości. Kulturalne Centrum Medyków, w którym od dawna nie było medyków.

Szukając możliwości odreagowania uczelnianego marazmu trafiłem na pożółkłe ogłoszenie umieszczone w gablocie z ogłoszeniami dla studentów. Trochę już musiało tam wisieć, o czym świadczyło wyblakłe pismo, zagięte rogi i ślady po pineskach. Jak zwykle w takich przypadkach treść zachęcała … „młodych studentów, z otwartymi głowami i przejawami artystycznych zdolności, do włączenia się w nurt życia kulturalnego”. Zebrałem się na odwagę i zadzwoniłem któregoś dnia. Nieśmiało pytając czy może coś … by … można … albo … tu … lub w ogóle. Głos w słuchawce odpowiedział krótko – Wpadnij, pogadamy.

W małej kanciapie, która nosiła dumną nazwę pokoju dyrektora siedział Michał, ostatni od lat student medycyny, pełniący rolę szefa. W pokoiku na biurkach siedziało kilka osób, zawzięcie dyskutujących. Szara papierosowa mgiełka, przesiąknięta radosną nutą chmielu, unosiła się swobodnie po całym pomieszczeniu.

Co tam? – usłyszałem od progu.
To ja dzwoniłem – zaczynam nieśmiało, próbując dostrzec rozmówców.
Aaa – Michał uśmiechnął się do kolegów – Panowie pierwszy od pięciu lat student tej szacownej uczelni, która najchętniej zamknęłaby naszą budę.

Wszyscy wybuchnęli radosnym śmiechem. Ja też lekko wykrzywiłem usta, żeby nie wyjść na idiotę, ale zupełnie nie zrozumiałem o co chodzi.

A tak teraz będzie im trudniej – dorzucił drugi z siedzących.
Czemu trudniej – spytałem, próbując odnaleźć się w tym wybuchu ogólnej wesołości.
Trudniej ponieważ my w tym roku kończymy studia – zaczyna Michał – a statutowo Cytryna musi działać dopóki działają w niej studenci medycyny.

Jego Magnificencja już widział w budżecie, w pozycji Cytryna zero – dodał trzeci z obecnych – A tu taka przykra niespodzianka.

Witamy na pokładzie – zakończył Michał, podając mi rękę

Była to najkrótsza i najbardziej zabawnie konkretna rozmowa rekrutacyjna w moim życiu.

Rzeczywiście sytuacja klubu była raczej słaba. Uczelnia nie miała zbyt wielu środków na utrzymanie Cytryny, czyli opłacenie czynszu, prądu, ogrzewania i … pensji portierów. Ci ostatni byli pozostałością minionej epoki. Kiedyś stanowili zdrową tkankę narodu, która pod przykryciem roboczego drelichu informowała władzę o nastrojach studentów. Z biegiem czasu nastroje czekistowskie przygasły i część zatrudnionych po prostu czekała w spokoju na emeryturę. Byli jak cierpliwi dziadkowie, z uśmiechem przyglądający się brykającym wnuczkom. Niektórzy niestety nadal trwali w okopach rewolucji, czujnie przyglądając się studenckim odmieńcom i co jakiś czas grozili, że Rektor dowie się o wszystkim. Pierwszy sekretarz już raczej nie mógł :).

Otrzymałem piękną legitymację, w której dolna część była wymiennym potwierdzeniem opłacenia składki członkowskiej. Po krótkim czasie nikt nie pamiętał, żeby wymieniać tę dolną część. W końcu składki nie były egzekwowane regularnie. Jak zabrać dychę muzykowi, który właśnie wydał ją na bułkę i odrobinę piwa. Inspiracja przede wszystkim! Duchowa i ta bardziej przyziemna. Wszyscy żyliśmy na kredyt uczelni, a sporadyczne koncerty i organizowane imprezy nie przynosiły spodziewanych zysków.

I tak życie tego kulturalnego przytułku dla wszelkiej maści muzykantów i łódzkich freaków, za sprawą zakręconego studenta, trochę niechcący, przedłużyło się o kilka lat. Tak nam się przynajmniej wtedy wydawało.

Moja rola polegała na pilnowaniu grafiku prób zespołów, zbieraniu składek od kapel (albo wpisywaniu w zeszyt zaległości), wydawaniu kluczy do garderoby. Pomagałem ustawiać sprzęt na scenie. Słuchałem rozmów starszych kolegów. Po prostu nabierałem obycia :). Gdybym z taką łatwością przyswajał wszystkie określenia na studiach, jakie docierają do moich uszu, byłbym prymusem. Czasem siadałem w cieniu sali, patrząc jak grają inni. Miałem wrażenie, że te wszystkie kapele brzmiały rewelacyjnie. Nie zawsze były to w prawdzie moje dźwięki, ale patrząc jak na moich oczach powstają piosenki, aranżacje byłem wręcz porażony.

Po dyżurach w Cytrynie z trudem odnajdywałem się w szarym uczelnianym życiu. Nasze próby Sex Guns, w piwnicy starego liceum były jak czerstwy chleb.

Nie wytrzymałem. Pewnego dnia spytałem Michała:

Wiesz co
No co tam?
No mam kapelę …
… tak myślałem – odparł z uśmiechem Michał.
Czy istnieje jakaś szansa, abym … abyśmy mogli … no wiesz … próbować tutaj? – wybąkałem, pokrywając się zdrowym rumieńcem.
Jesteś członkiem klubu – odparł powoli Michał – Masz pełne prawa. Znajdź sobie jakieś wolny termin i wpisz na grafik.
Już sprawdziłem jest wolny wtorek do południa, czwartek wieczorem i sobota rano …
No to mamy to. Pamiętaj każdy student spoza AM płaci dwie dychy …
No mnie to mówisz – z uśmiechem zamknąłem zeszyt z zaległościami składkowymi Cytryny.

heartburn

I tak zadaliśmy szyku dołączając do panteonu gwiazd Cytryny.

Pojawił się mały problem. W przypadku rodzącego się geniuszu muzycznego w sumie nieistotny. Brak sprzętu.

Zmiana miejsca prób sprawiła, że nie mogliśmy używać już licealnych imitacji instrumentów. Od czego jednak pomysłowość i zaradność. Z walających się, po zapleczu i garderobie, części perkusyjnych zmontowaliśmy całkiem udany zestaw. Nooo może talerze nie porażały krystalicznym brzmieniem, ale kto by na to zwracał uwagę. Podstawowe zadanie instrumentu czyli wydawanie rytmiczne dźwięków bum, dum, brzdęk było zauważalne. Komar zrujnował się na przechodzony werbel, który dopełnił dzieła zniszczenia.

Szybko okazało się że stare kolumny marki Eltron, które służyły innym zespołom jako podstawy pod ich piece, dadzą się wyremontować. Parę bezpieczników, odkurzenie i przełożenie sprawnych głośników sprawiły, że mogliśmy podłączyć gitarę Przemka i mój wokal. Mogliśmy poprowadzić wykłady: Jak z siedmiu zepsutych urządzeń zmontować trzy sprawne.

Przemek był wybitnym klasycznym gitarzystą. Mogę teraz powiedzieć, że zmusiliśmy go aby z nami grał. Przez cały dzień jego palce z gracją biegały po strunach i gryfie, wskrzeszając wybitne dzieła klasyków, aby podczas naszych prób ograniczać się do prostych akordów i riffów. Jak on musiał cierpieć. Wszelkie grymasy skrywał jednak pod opadającą na czoło bujną blond grzywą. Czego się w końcu nie robi dla kumpli. Niestety jego imponujący zestaw klasycznych gitar nie nadawał się w żaden sposób do rockowego składu. Stara gitara Komara, połączenie późnej Jolany z wczesną Cepelią, musiała wystarczyć.

Komar porzucił swój ukochany strunowy instrument na rzecz rytmu. Pasja gry na grach zawładnęła nim całkowicie. Posiadał tylko pałeczki, z którymi się nie rozstawał. Każda poduszka, garnek, pudełko, pojawiające się w jego zasięgu, było potencjalnym bębnem. Po latach mogę śmiało powiedzieć, że przeszedł odwrotną drogę niż Dave Grohl. Nawet bardzo odwrotną :).

sprite-7_snapseed

Bass ogarniał Bartek. Jego atutem było posiadanie pieca basowego oraz instrumentu, całkiem dziwnego w swojej konstrukcji, który umożliwiał jednak zespolenie rytmiczne z resztą ekipy. Znałem go z podstawówki, mieszkaliśmy kilka bloków dalej, więc kiedy na trzepaku dowiedział się o zespole zgłosił swój akces. Przekonał mnie uderzając kilkakrotnie w struny.

I na koniec Rolka. Jedyny profesjonalny muzyk w naszej ekipie. Jego biały fender (wyglądał jak fender i tego się trzymajmy) podłączony do rewelacyjnego głośnika wydobywał z siebie magiczne dźwięki. Przystawki i efekty gitarowe robiły swoje. Na nim opierało się całe brzmienie Sex Guns Tak, wydaje mi się, że możemy już mówić o brzmieniu zespołu. Im głośniej Rolka grał, przykrywając marność muzyczną reszty instrumentów, tym lepiej brzmieliśmy.

Byliśmy gotowi na podbój świata. Niestety świat miał to głęboko gdzieś.

Kiedy zaczynaliśmy sobotnie próby zmienialiśmy się z metalową formacją Acrimony. (Nie mylić z brytyjską kapelą stonerowską) Oni byli z innej galaktyki. Dzieliły nas lata świetlne. Już wtedy otoczeni swoistym kultem w Łodzi. Znajdowali się w tym miejscu kariery, które my mieliśmy w planach szybko minąć w drodze na szczyt. Póki co to ich gitary błyszczały pięknie. Piece mrugały milionami światełek. Ich perkusja powodowała tachykardię u Komara. Wyglądała przy naszej jak Bentley parkujący obok zardzewiałego malucha. Nic dziwnego, że Komar z radością pomagał znosić to wielkie czerwone bydle po próbie na zaplecze. Przynajmniej mógł go dotknąć. Poczuć bliskość zawodowstwa zaklętego w niklowanych wykończeniach, złotych talerzach i nieskazitelnych naciągach.

Po jakimś czasie stosunki między kapelami zaczęły być serdeczne. Do tego stopnia, że Komar dostał w spadku od perkusisty Acrimony stary werbel i hi-hat. Poluzowało się do tego stopnia, że kiedy przygotowywaliśmy się do naszego pierwszego koncertu usłyszeliśmy, całkiem niecodzienną, propozycję.

Mamy jeszcze pół godziny czasu – zaczął z uśmiechem Daniel, wokalista, patrząc na nas siedzących na widowni teatralnej, czekających na swoją kolej – Może chcecie spróbować się na naszym sprzęcie przed koncertem.

Nie trzeba nam było dwa razy powtarzać. Szybko zamontowaliśmy się na scenie, aby zagrać kilka kawałków. To było przeżycie. Powrót do naszych gratów pod koniec próby był niestety bolesny.

sprite-17_snapseed

Długie godziny zajęć na studiach zabijałem tworzeniem nowych nazw grupy. Sex Guns jakoś przestało się nam podobać. Olśnienie pojawiło się na angielskim. Wielki błyszczący napis „Heartburn” pojawił się w mojej wyobraźni! Właśnie przyswajaliśmy słownictwo dotyczące układu pokarmowego człowieka. Zwykła Zgaga to byłaby nazwa dla zwykłego punkowego składu z … hmm … dajmy na to … Grudziądza. My byliśmy już w końcu post-punkowcami. Z Łodzi. Miasta czterech kultur. Ha! Z samej ziemi obiecanej! To zobowiązuje. No bez dwóch zdań, światowa nazwa. Już widzę te plakaty przed Wembley, setki postaci w naszych koszulkach kłębiących się w dole. Tysiące rąk wyciąga się w moim kierunku, a ja spokojnie skaczę ze sceny w to morze i unoszę się, rytmicznie kołysany. Z mojego gardła wydobywają się ostatnie słowa refrenu najbardziej gorącego kawałka ostatnich dni na UK Chart…

… and repeat – zagrzmiał cieniutki głos naszej anglistki nad moim uchem.
Heartburn … – mamroczę, wyrwany z letargu.
Proszę Pana znowu Pan nie słucha – odpowiada zdegustowana nauczycielka – Jesteśmy już dużo dalej.
Ooo oj – uśmiecham się szeroko – nie wie Pani jak bardzo daleko …