Notes – cz.3 – Akademia Medyczna

List do Ciebie – rzuca od progu mama.

Właśnie wpadam z uczelni. Jestem przelotem, między jednymi, a drugimi zajęciami. Trzeba szybko coś zjeść i pędzić dalej. Nie za bardzo mam czas czytać jakieś listy.

Akademia Medyczna … hmm… wielka, szacowna uczelnia. Rozlokowana w dziesiątkach budynków, rozrzuconych po całym mieście, jak odpryski meteoru. Do tego plan zajęć ułożony przez kogoś, kto przemieszcza się po Łodzi chyba sportowym samochodem. Niestety, my studenci, poruszamy się autobusami i tramwajami, które jeżdżą jak chcą. Jeszcze trochę to potrwa zanim na przystankach pojawi się godzinna rozpiska kursów komunikacji. Czasem ten sposób podróżowania jest wręcz stygmatyzujący, jak wtedy kiedy pierwszy raz wracam z zajęć anatomii.
Mam wrażenie, że wszechobecny zapach formaldehydu jest wręcz krępujący. Nie czuję, że zwykły smród tramwaju jest doznaniem dominującym. Ot taka miejska szara codzienność. Nie pamiętam już, że po pierwszym przewróceniu przedramienia, na prośbę Pani Asystent, strzeliliśmy ze Smykiem po setce, w knajpie naprzeciw Collegium Anatomicum. Tak dla rozładowania emocji. Przewrócenie ramienia było w końcu niczym innym, jak niewinnym uniesieniem na drugą stronę, zespolonego barku, ramienia, przedramienia i dłoni, wyselekcjonowanego z całości.
Samą restaurację nazywaliśmy Błękitną Ostrygą, chyba na pamiątkę Akademii Policyjnej, albo ze względu na klientów…
Dopiero po kilku tygodniach oswoiliśmy się z otaczającym nas „sztywnym wszechświatem” na tyle, że oparci o stół, na którym leżał Waldek (tak nazwaliśmy przypadający na naszą grupę „preparat” czyli po prostu zwłoki) jedliśmy kanapki i żywo dowcipkowaliśmy. Przyzwyczajenie jest w końcu kwestią czasu.
Pierwsze trzy lata studiów to powtórka liceum, w wersji hard core. Te same tematy poszerzone do granic możliwości, plus wykładowcy sfrustrowani o jeden poziom wyżej. No i do tego zajęcia z anatomii lub patofizjologii. Po pierwszym roku pragnę, żeby mnie wylano. Wtedy bez zbędnego wstydu mógłbym powiedzieć: próbowałem, ale nie wyszło. Niestety wszystko sprzysięga się przeciw mnie..
Oj trzeba było naprawdę się postarać, aby to osiągnąć. Komis z biofizyki. Dziwny przedmiot, na którym udowadniamy prawdy oczywiste. Oczywiście na rozkalibrowanym sprzęcie, pamiętającym czasy minionej epoki błędów i wypaczeń. Asystenci wiedzą, że doświadczenie nie ma prawa się udać. My też to wiemy. Uprzedzeni przez starszych kolegów, improwizujemy tak, żeby kolor probówki zgadzał się z opisanym w skrypcie. Generalnie wielka zabawa w głuchy telefon przypudrowana akademickim nadęciem.
Do tego wykłady. Wiadomo nieobowiązkowe, ale…
Każdy szanujący się student medycyny, w tamtym czasie, uczęszczał jedynie na Anatomię i Patofizjologię. Pan profesor Gołąb miał pamięć absolutną, a profesor Guzek potrafił sprawdzić listę obecności 360 studentów na dzień dobry. Reszta była doznaniem kujonów i tych, którzy nie mieli co z sobą począć w chłodne dni, między zajęciami obowiązkowymi. Akurat wykłady z Biofizyki były takim miłym schronieniem. Aula w szpitalu im. Sterlinga jawiła się jak cicha przystań.
Razem ze Smykiem siadaliśmy na szczycie piętrzącej się niczym grecki amfiteatr sali, zagłębiając w cichej rozmowie, słuchając muzyki z walkmana lub po prostu czytając. Młody, zdolny profesor prowadził wykłady, niestety nawet interesująco. Co zrobić. Dopiero co wrócił z Ameryki, albo z innego zachodniego kraju, naładowany pomysłami. Kogo to wtedy obchodziło… Nie ważne jak się starał nie był w stanie oderwać nas od własnych spraw.
Czekam na egzamin komisyjny. W drzwiach zderzam się z profesorem.
  • A pana to kojarzę z wykładów – rzuca w przejściu.
  • No raczej … – zauważam wnikliwie.
Spoko. Chodziłeś na wykłady? Pytają starsi w akademiku przed egzaminem. To nie masz się co martwić. Nigdy nie uwalił studenta, który pojawiał się na nich. Ma fotograficzną pamięć. Gadka szmatka, a ja sobie tutaj siedzę i czekam na koniec. Z jednej strony wolność, o której marzyłem. Z drugiej strony poczucie porażki, a ja się przecież nie poddaję.
Wchodzimy we trzech. Dostajemy na kartce pytania i mamy się przygotować do wypowiedzi. Napisać konspekt na kartce. Jakiej wypowiedzi? Nie mam pojęcia o co chodzi. Pytania są z kosmosu. Moi towarzysze w niedoli skrobią długopisami, że aż miło. No … nauczyli się. Nie mogę tak po prostu siedzieć, zaczynam rysować na kartce i rozmyślać. Co to ja teraz będę robić. Odwieczne pytanie Historia czy Kulturoznawstwo. Wiadomo wydział aktorski jest raczej poza zasięgiem. W tak krótkim czasie. Chyba jednak historia, podstawy mam i ….
  • Pan Bisiorek – słyszę głos profesora.
Dwaj poprzedni już ze szczęścia rzucają się w objęcia przyjaciół za drzwiami. No zdali … no co zrobić … zdolni … pilni … czy cholera wie co.
  • Proszę pokazać swoje notatki – mówi głosem hipnotyzera profesor.
Spokojnie kładę przed nim ozdobione rysunkami, zygzakami i figurami geometrycznymi kartki. Widnieją na nich, poza twórczością, raczej aspirującą do artystycznej, jedynie trzy pytania przepisane z wylosowanych zagadnień. Komisja wymienia między sobą spojrzenia. Jest źle. Coś tam dukam, ale raczej dukam niż mówię. Profesor Pajszczyk, opiekunka roku, załamuję ręce. Chyba …. raczej … na pewno jest źle. Oczami wyobraźni widzę siebie na Kulturoznawstwie lub Historii, przygotowującego się do zadań aktorskich. Robert De Niro będzie mógł mi wiązać buty.
Jeśli byłeś na jego wykładach nie oblejesz – dźwięczy w uszach głos starszego kolegi. Jednak ja raczej chodziłem niż byłem.
  • Jest jakiś temat który Pana ujął w trakcie zajęć – pyta profesor.
No gwóźdź do trumny! Spytać letalnego* studenta co wie … chyba bardziej humanitarne byłoby rozstrzelanie… ale zaraz zaraz … WIEM! WIEM!
  • Ultradźwięki – mówię.
  • Oooo ultradźwięki – powtarza profesor – to ciekawe.
  • Nareszcie interesujące zagadnienie – ożywia się profesor Dąbrowski (mój dziekan).
  • No prosimy – dorzuca z sympatią pani profesor Pajszczyk, robiąc dobrą atmosferę.
Ciekawe. Na egzaminach z ginekologii, które były jej domeną, zachowywała się się jak Harpia. Na innych broniła swoich studentów za wszelką cenę.
Zaczynam piezoelektryczną tyradę, która jest zlepkiem wiedzy ze skryptów, książek fantastyczno-naukowych i … Sondy. Programu popularno-naukowego, który sprawiał że w szare popołudnia polska młodzież chłonęła prosto z telewizora wiedzę, podaną w nowoczesny sposób. Efekt przechodzi moje najśmielsze oczekiwania. Z trójką wpisaną do indeksu wychodzę z egzaminu. Zdarza się.
  • Nie słyszysz? – woła ponownie mama – List jest.
  • Jaki list – zastanawiam się, szukając w myślach potencjalnego nadawcy.
  • Nie wiem z czegoś regionalnego – odpowiada zajęta już swoimi sprawami – Leży na stole w kuchni.
Jedną ręką nalewam zupy. Znowu krupnik. Nie cierpię. Podnoszę cieniutką kopertę. Rzeczywiście nadawcą jest Regionalne Towarzystwo Publikacyjne. Matko jaka debilna i długa nazwa. Co za czort. Rozrywam i wyjmuję zapisany papier. Bla bla … Szanowny Panie – przerzucam słowa pobieżnie – bla bla … zaprosić … bla bla … do tworzenia pierwszego komercyjnego radia w Łodzi…
… i tak sobie stoję w tej kuchni, po raz drugi czytam ze spokojem. Spokój pojawił się wtedy, kiedy krew z wrażenia odpłynęła z głowy w bliżej nieznanym kierunku. Dopiero po dłuższej chwili krzyk wydobywa się z wielką mocą z mojego gardła, przepony i duszy. Nie wierzę. No nie wierzę. Jak to tak po prostu i już. Coś co było marzeniem tak odległym, jak podróż tauntaunem po Hoth, stało się tak bliskie. Trzymałem je zmaterializowane w postaci małej kartki, podpisanej przez Jurka Michalskiego.
Lekko wystraszeni spazmem dobiegającym z kuchni, w drzwiach stają rodzice. Zapowietrzony podaje im kartkę.
Cholera, myślę łapiąc spokojny oddech, jednak ten „ojcowski klucz” otwiera drzwi.
 
* student letalny – określenie pochodzące od łacińskiego letalis (śmiertelny) – oznaczające osobę całkowicie nie przygotowaną do egzaminu, pozbawioną wiadomości na jakikolwiek temat 🙂